WILLIAM HOPE HODGSON - Szalupy z Glen Carrig / Tropiciel duchów [recenzja #145]

 


Lovecraft spotyka Robinsona Cruzoe.

***


📕 WYDAWNICTWO: C&T
🕒 ROK WYDANIA: 2017 / 2011
📖 ILOŚĆ STRON:  170 / 234


                    OCENA:                      

               
 

Nie mogę odżałować, że William Hope Hodgson zginął przedwcześnie - zanim jeszcze dane mu było napisać swoje opus magnum. 17 kwietnia 1918, pół roku po swoich 40. urodzinach, stracił życie w straszliwej bitwie pod Ypres (prawdopodobnie w IV Bitwie pod Ypres), gdzie Niemcy testowali nowe gazy bojowe pod osobistym nadzorem chemika Fritza Habera. Wraz z innym żołnierzem, zgłosił się na ochotnika do samobójczej misji przy stanowisku obserwacyjnym, ostrzeliwanym wściekle przez Niemców. Tam też poniósł śmierć od celnego wystrzału moździerza. Nie miał żadnych szans.

Recenzowałem już dwie z jego pozycji (Dom na granicy światów - TUTAJ, Widmowi piraci - TUTAJ), tym razem przyszła pora na kolejne: Tropiciel duchów oraz Szalupy z Glen Carrig. Obie wydane przez C&T, przeczytałem je jedna po drugiej, obu przyznaję tę samą ocenę - stąd wspólna recenzja. Wszystko dzięki koledze, który posiada o wiele zasobniejsze zbiory Biblioteczki Grozy, niż ja. Dzięki, Paweł! :)

Zanim przejdę do opisu wrażeń po lekturze, mała przypominajka: Hodgson to niezmiernie ciekawy typ. Kulturysta, fotograf, bokser, świetny pływak, fanatyk zdrowego odżywiania, inteligentny, świadom swej wartości, diabelsko przystojny (podobno, gdy otwierał drzwi domu, okoliczne dziewczęta zbiegały się i wpatrywały w niego jak w obrazek); w 1902 roku rzucił wyzwanie Houdiniemu zakuwając go w kajdany, które ledwo udało mu się zdjąć, a kilkugodzinny wysiłek pozostawił fizyczne blizny widoczne na rękach Houdiniego do końca jego życia. Nie bał się niczego - był w stanie zjechać rowerem ze stromych schodów i to w trakcie remontu, a gdy jakaś kobiecina weszła na chodnik, wykrzykując: "To nie jest droga dla rowerów", uniknął zderzenia i zgrabnie wyskoczył z siodełka, po czym wsiadł na rower i ruszył dalej.

Niestety, książki Hodgsona sprzedawały się słabo, co zazwyczaj budziło w nim niechęć i wściekłość. 

Plecy przystojnego Hodgsona.
(źródło: domena publiczna)

Szalupy z Glen Carrig zapowiadały się ciekawiej i to od nich rozpocząłem lekturę.

Narratorem jest uczestnik wszystkich wydarzeń, John Winterstraw, którego nazwisko pojawia się tylko raz: w podtytule powieści.

Hodgson nie przejmuje się wprowadzeniem: katastrofa statku opisana jest tylko jednym zdaniem ("zatonął po wejściu na podwodną skałę"), nie wiadomo jak doszło do tego, że ludzie znajdują się w szalupach, dlaczego ocaleli ci, a nie inni i jaki w ogóle był plan na ratunek. 

Początek jest świetny, szalupy docierają do morza wodorostów, gdzie znajdują niewielką wyspę. Wkrótce zaczynają się na niej dziać dziwne rzeczy, w nocy słychać niezidentyfikowane dźwięki, a pod powierzchnią wody przemykają niepokojące cienie.

Niestety, później wszystko się rozłazi, a fabuła zaczyna przypominać strategiczną grę komputerową: zbieramy zasoby, budujemy fortyfikacje, odpieramy atak nieprzyjaciela, opatrujemy rannych. Następnego dnia to samo, kolejnego też, i tak dalej… Momentami się nudziłem. Na szczęście co jakiś czas rozbitkowie obserwują jakieś nowe zjawisko, lub pojawiają się nowe stwory. Plastyczne opisy Hodgsona działają na wyobraźnię, a starcia z dziwnymi maszkarami odtwarzały się w mojej wyobraźni jak film.  Szkoda tylko, że opisy szalup i wyposażenia okrętowego są o wiele bardziej szczegółowe, niż opisy morderczych kreatur…

Ilustracja Lawrence'a Sterne'a Stevensa z 1945 roku do "Szalup".
(źródło: www.comicartfans.com)

Co jeszcze charakteryzuje Szalupy? Większość bohaterów jest anonimowa, zaledwie kilku zostaje wymienionych z imienia - przy czym są to głównie chłopcy okrętowi (!). Niewiele tu dialogów, brak jakiejkolwiek głębi psychologicznej.

Tak jak wspomniałem, sceny niesamowite i wieczorna groza jest podmywana przydługimi, powtarzającymi się opisami zbierania opału, pilnowania ognisk i naprawy łodzi. A w końcówce pojawia się jeszcze wątek romantyczny… Tą zagrywką Hodgson się pogrążył.

Możliwe, że zupełnie bez mej świadomości ducha mego przytłoczyła panująca w tej krainie totalna cisza, w całym tym pustkowiu nie widziałem bowiem ani jednej żywej istoty, czy to ptaka, czy rośliny, jeśli nie liczyć owych karłowatych drzewek, które rosły kępami to tu, to tam.

I tak oto całą trójką wpatrywaliśmy się w absolutnie nieziemskie widowisko: otóż w całym wąwozie daleko pod nami roiło się od poruszających się stworów, w blasku księżyca wyglądających blado i niezdrowo. Sposobem przemieszczania się przypominały one nieco ogromne ślimaki, choć same w sobie sylwetką bynajmniej na ślimaki nie wyglądały - kojarzyły mi się raczej z nagimi ludźmi, jeno wielce otyłymi i pełzającymi na brzuchach. W ich ruchach przejawiała się jednak czasem zdumiewająca chyżość.

Mimo wszystko, bawiłem się nieźle. Hodgson jest naprawdę nieustępliwy w straszeniu czytelnika, a stopniowanie napięcia opanował perfekcyjnie. W swych najlepszych momentach, Szalupy potrafiły skutecznie zatruć mój dobry nastrój.

Szalupy z Glen Carrig, czyli Lovecraft spotyka Robinsona Cruzoe.

Wyobraźnia Hodgsona inspiruje także muzyków. Na obrazku okładka albumu pt. "The Boats of Glen Carrig" niemieckiego zespołu metalowego Ahab.
(źródło: www.ahab.bandcamp.com)

PS. Zaznaczam, że są to tylko moje domysły, ale wydaje mi się, że nazwa zatopionego statku "Glen Carrig" ma swoje znaczenie, a brytyjski pisarz zaczerpnął inspirację z… adresu, pod którym mieszkał, zmieniając tylko jedną literę w każdym słowie: Glaneifion, Borth, Cardiganshire. Sam zresztą zbudował dom, w którym przez kilka lat mieszkał ze swoją matką i siostrą.

Oto wspomniany wyżej dom, zbudowany za pomocą muskularnych ramion Hodgsona. Nie wiem jak dzisiaj, ale kilkanaście lat temu jeszcze stał. Fot. Beryl Lewis.
(źródło: www.archifdy-ceredigion.co.uk)

***

Tropiciel duchów nie cieszy się zbytnim poważaniem wśród miłośników opowieści grozy. Powodów może być kilka: protagonista, John Carnacki, inspirowany jest po części Johnem Silence od Blackwooda i Dr. Hesseliusem Sheridana Le Fanu, schemat opowiadań jest przewidywalny i powtarzalny, mało tego: niektóre z historii znajdują realistyczne wyjaśnienie i okazują się sprytnym oszustwem, pozbawionym elementów nadprzyrodzonych. Początkowo niesamowicie mnie to irytowało, ale później się przyzwyczaiłem, by na końcu polubić. Dzięki tej osobliwej mieszance musiałem trzymać emocje na wodzy, bo nigdy nie wiedziałem, czy za złymi wydarzeniami stoją moce nieczyste, czy zwykli obwiesie.  

Na całe szczęście tym razem C&T przetłumaczyło całość pierwowzoru. Do rąk dostajemy wszystkie opowiadania o Carnackim, jakie napisał Hodgson, w liczbie dziewięciu. 

Każde z nich rozpoczyna się i kończy w ten sam sposób. Carnacki odbywa samotną podróż, gdzie bada jakąś niesamowitą sprawę, nawiedzony dom itp., następnie wraca do Londynu, zaprasza na kolację kilku znajomych (są to zawsze narrator, Jessop, Taylor i Arkwright), a gdy pojedzą i umoszczą się w fotelach, bez zbędnej zwłoki relacjonuje im przebieg swej podróży. Następnie jest czas na pytania i odpowiedzi, a gdy Carnacki ma już dość, jowialnie wyrzuca swych przyjaciół na ulicę, mówiąc: no, sio mi tam. 


Okładka pierwszego amerykańskiego wydania przygód Carnackiego, rok 1947.
(źródło: www.abebooks.com)

Również jego "śledztwa" mają często zbliżony przebieg: badanie pomieszczenia, w którym straszy, opukiwanie domu, następnie pieczętowanie drzwi i nocowanie w złowrogim miejscu, wreszcie rozstawianie elektrycznego pentagramu i kolorowych rurek. Mamy więc dużo powtarzalnych elementów.

Co ciekawe, Jessop to również jeden z drugoplanowych bohaterów Szalup. Z kolei narratorem Tropiciela duchów jest niejaki Dodgson. Myślę, że zbieżność nazwisk jest nieprzypadkowa - Hodgson musiał mieć wielkie poczucie humoru! I miał - podobno uwielbiał się wspinać po rynnach na wyższe piętra budynków i straszyć swych sąsiadów. Chyba że – co też niewykluczone – mamy tu do czynienia z nawiązaniem do podróży Alicji przez krainę czarów, wymyśloną przez Charlesa Dodgsona, znanego bardziej pod pseudonimem Lewis Carroll.

Tak sobie wyobraża Carnackiego charakteryzator i grafik Marcus Fall.
(źródło: www.marcusfall.com)

Sam Carnacki to połączenie Sherlocka Holmesa i Johna Silence. Nie znosi pustosłowia, rozmów o pogodzie i banału. Lubi dobrze zjeść. A przede wszystkim - jest człowiekiem z krwi i kości. Nie wszystko mu się udaje, a mimo swego ogromnego doświadczenia ze sprawami niesamowitymi, często się boi i nie wstydzi się o tym mówić. To dodaje mu charakteru.

Lektura tych opowieści sprawiła mi frajdę. Niektóre są wyraźnie słabsze (Nawiedzony "Jarvee", czy bibliotekarski kryminał Unikat, który nieprzypadkowo nie znalazł się w pierwowzorze z 1913 roku). 

Do moich uszu dobiegały jakby stłumione wielką odległością kwiki i pochrząkiwania nieprzeliczonych świń. Nadzwyczajna sprawa, choć zarazem były to dźwięki zatrważająco ohydne i plugawe. Przeraziłem się, zdjęty uczuciem, że oto zanadto zbliżyłem się do czegoś odpychającego, a jednocześnie zatrważająco niebezpiecznego. Było to wrażenie tak mocne, tak dominujące, że zerwałem słuchawki z uszu, przez chwilę siedziałem tylko, tocząc wzrokiem po pokoju, próbując ochłonąć i przywrócić emocje do normalnego natężenia.

Mieszane uczucia wzbudził we mnie Wieprz. Początek wielce obiecujący, ale cały misternie budowany nastrój rozmywa się w niepotrzebnych, niekończących się opisach przestawiania elektrycznego pentagramu, zmiany kolorów jego rurek itp.

Kolejna z hodgsonowskich wizji Marcusa Falla.
(źródło: www.marcusfall.com)

Nie mam za to najmniejszych wątpliwości przy wyborze najlepszego opowiadania, za które uważam Gwiżdżącą komnatę. Tutaj Hodgson wzbija się na wyżyny, tworząc diaboliczną, przerażającą opowieść, która przyjemnie stymulowała moją wyobraźnię.

W pokoju obok zaczął narastać niski, drwiący świst. Chłodne igiełki zdenerwowania przemknęły mi po plecach i od tyłu wspięły się aż na moje czoło. Ten makabryczny dźwięk wypełniał całą komnatę w niesłychanej, groteskowej parodii ludzkiego gwizdania, zbyt gigantycznego, by mogło pochodzić z ludzkich ust – jakby jakieś gargantuiczne monstrum starało się wydawać ciche odgłosy.

W tym budzącym ciary na plecach opowiadaniu Carnacki udaje się do starego irlandzkiego zamku nieopodal Galway, w którego komnacie rozlega się dziwny odgłos, przypominający gwizdanie z piekła rodem. Pomijając już samą konstrukcję historii - klasyczną dla tego typu literatury - warto podkreślić, co budzi strach czytelnika. Nie jest to coś, co można zobaczyć, mamy tu bowiem do czynienia z grozą w stylu audio. Sytuacja niezmiernie rzadka, by soniczne wydarzenia były główną osią stopniowania napięcia.

I stało się, właśnie wtedy, gdy dotknąłem klamki: skrzek niewiarygodnej, zajadłej wściekłości, przecinający niski, buczący gwizd. Wypadłem na korytarz, trzasnąłem drzwiami i przekręciłem klucz w zamku.

Hodgson przykładał wielką wagę do realizmu wypowiedzi. Stosował różne rejestry językowe w zależności od tego, kto prowadził dialog. Innymi słowy, wieśniacy mówią jak wieśniacy, marynarze jak marynarze, i tak dalej.

Ilustracja do "Gwiżdżącej komnaty" autorstwa Florence'a Briscoe'a, która niestety nie oddaje ani krzty gęstego klimatu tego opowiadania. Grafika zamieszczona po raz pierwszy w roku 1910 w czasopiśmie "Idler".
(źródło: www.kcor1953.tripod.com)

Poszczególne opowiadania nie są ze sobą powiązane, ale Carnacki nieraz wspomina poprzednie sprawy, co sprawia, że nawet zakończone już śledztwa są cały przypominane (zarówno fikcyjne - np. sprawa Czarnego Woalu, którą być może Hodgson planował opisać w przyszłości, jak i te opisane w zbiorku). Swoje sztuczki i wiedzę Carnacki opiera w dużej mierze na fikcyjnym, starożytnym Rękopisie Sigsanda, czyli pierwowzorem lovecraftowskiego Necronomiconu. 

Hodgson przejawiał niezwykły talent w kreowaniu atmosfery zagrożenia - w swych najlepszych momentach, potrafił wzbudzić zgrozę nie mniejszą, niż sam Lovecraft. Warto pamiętać, że to Hodgson był pierwszy! 

Pozostaje żałować, że nie dostał więcej czasu na rozwinięcie swego mrocznego talentu.


No, sio mi tam.


Krzyknąłem do Bainsa, by przestał już tak skupiać się na wspomnieniach. – Niech pan na chwilę przestanie o tym myśleć – mówiłem, on jednak wcale nie reagował, ja zaś skonstatowałem znienacka, że stół jeszcze się obniżył.

- Bains – krzyknąłem – niechże pan przestanie o tym myśleć. – I w nagłym przebłysku pojąłem, co się stało. – Zbudźże się, człowieku! Nie śpij!


Komentarze

Copyright © MILCZENIE LITER