RUDOLF STRATZ - Zamek Vogelöd [recenzja #147]

 


Udane wykopalisko Wydawnictwa IX.

***


📕 WYDAWNICTWO: IX
🕒 ROK WYDANIA: 2025
📖 ILOŚĆ STRON:  352


                    OCENA:                      

               
 

Na kilka lat przed zawiązaniem fabuły, szczęśliwy pan młody, bogobojny i uwielbiany przez wszystkich Peter-Paul, ginie w tajemniczych okolicznościach. Zostaje znaleziony w parku z raną postrzałową w głowie, obok znaleziono odbezpieczony pistolet. Tragiczna i niewyjaśniona śmierć generuje mnóstwo plotek, wśród których główny ton nadaje jedna: to nie samobójstwo… a mordu dokonać musiał nie kto inny, jak młodszy brat zmarłego, hrabia Johann Preissgott von Oetsch. Dlaczego on? Ano, ponieważ dzień przed tragedią ostro pokłócił się z Peterem-Paulem. Młodszy z braci zdecydował się wstrzymać wsparcie finansowe dla obiboka Johanna, któremu było to oczywiście nie w smak. Jednak nic nikomu nie udowodniono.

Od czasu tych wydarzeń młoda wdowa Mette unika spotkań z Oetschem, podsycając tym samym wśród znajomych niechęć (i strach) w stosunku do zdziwaczałego arystokraty. Tak w zasadzie, to nie jest już wdową, wyszła ponownie za mąż za niejakiego Gaudentego.


Narastające przez lata niedopowiedzenia mają swoją kulminację w tytułowym zamku; podczas zjazdu organizowanego przez Leopolda von Vogelschreya. Vogelschrey to właściciel i pan zamku. Oetsch nie był zaproszony, ale zdaje się celowo zwlekać z opuszczeniem zamku, aby zobaczyć Mette. Tego właśnie wszyscy chcą uniknąć. Skandal i awantura wiszą w powietrzu…

Panem na zamku Vogelöd i prowodyrem całej książki jest Leopold von Vogelschrey, ale jej prawdziwą gwiazdą jest ktoś inny. Johann Preissgott von Oetsch. To on skupia na sobie uwagę czytelnika, a także gości przebywających na zamku.

Człowiek ten trzymał ,całe towarzystwo w ryzach siłą własnej woli, jakby za sprawą magicznego uroku, hipnotyzował wszystkich przy pomocy swych szaroniebieskich oczu. Stał teraz sam pośrodku Sali ze smukłą, zimnokrwistą , tajemniczą twarzą, zwrócony przeciwko każdemu wokół niczym poskramiacz, który wie, że gdy znajduje się w klatce, trzeba przede wszystkim osłaniać plecy.

Prowokacja to jego drugie imię. Nie krył się z niechęcią do duchownych i księży; twierdził, że liczy sobie kilkaset lat; pojawiał się znienacka tam, gdzie się go nie spodziewano, zdawał się czytać w myślach. To jeden z tych typów, którzy jątrzenie mają we krwi, a najlepiej czują się w świetle reflektorów. Gdy Oetsch przemawia, należy go słuchać. Nie ma innych prawd, poza jego prawdą. Ludzie bali się go i unikali jego zatęchłego towarzystwa, ale wystarczyło, że otworzył usta, by wszyscy chłonęli w skupieniu jego słowa.

Stratz stworzył niesamowicie charakterną postać. Dwuznaczną, demoniczną, irytującą, ale też charyzmatyczną. Jako czytelnik byłem tak samo pod jego wpływem, jak współbiesiadnicy na zamku. 

Lothar Mehnert jako grabia Oetsch w filmie pt. "Schloß Vogelöd" z 1921 roku, reżyseria: Friedrich Wilhelm Murnau.
(źródło: www.imdb.com)

Swoją drogą, trzeba mieć poczucie humoru, żeby najbardziej demoniczną i złowrogą postać opatrzyć nazwiskiem Preissgott (chwal Boga)…

Sytuacja na zamku zaczyna się gmatwać. Ludzie pojawiają się i znikają, a w ich miejscu kiełkują sekrety i tajemnice. Rotmistrz Vogelschrey jest bliski załamania; nie wie, który pożar ugasić najpierw.

To właśnie na jego prośbę jakiś czas później, uczestnicy tych wydarzeń spiszą ich przebieg. Vogelschrey gromadzi wszystkie zapiski, licząc, że wyłoni się z nich jakiś głębszy sens szalonych i niewyjaśnionych zdarzeń, do których doszło na jego zamku. 

Klimatyczna ilustracja z okładki książki, zaprojektowana przez Krzysztofa Bilińskiego.
(fot. Milczenie Liter)

Kapitalnie sprawdza się tu prosty pomysł Stratza, czyli wielu narratorów. Każdy rozdział opowiedziany jest przez inną osobę, która akurat była świadkiem opisywanych przez siebie wydarzeń. Dzięki temu chronologia wydarzeń zostaje zachowana, choć jej przebieg opisują relacje wielu osób, różniące się stylem, dociekliwością i długością. 

Poruszenie wśród panów zmieniło się. Stało się silniejsze. Trochę nawet straszne. Niektórzy zerkali z niedowierzaniem na schody. Inni odwracali głowy w tamtym kierunku. Przede mną na filarze wisiało lustro ścienne. Odbijało widok na dzisięć pierwszych schodków. I co tam ujrzałem?

Stratz skonstruował gęstą, tętniąca tkankę fabularną i zgrabnie porusza się w gąszczu wątków, nie potrącając ani jednej struny. Grasujący w okolicy zbój Szewczyna, kluczący i mataczący Preissgott, pojawienie się i zniknięcie ojca Faramunda, dziwne zachowanie Mette, sekrety Gaudentego, tytułowy zamek jako arena wydarzeń, nieuchwytny morderca poszukiwany przez policję, kolejni goście pojawiający się na zamku bądź z niego wyjeżdżający… Mnóstwo tematów, dialogów i ukrywanych antypatii powodują, że Zamek Vogelöd czyta się gładko i z przyjemnością.

Autor potknął się tylko raz: na postaci Faramunda. Ten wątek zaczyna się ciekawie, ale Stratz tak się uwziął na postać biednego zakonnika, że ten znika i pojawia się jakieś 117 razy. W pewnym momencie zamieszanie z zakonnikiem staje się wręcz groteskowe. Czy mamy dzisiaj wtorek? A więc czas na zniknięcie ojca Faramunda! 

Sprawca całego zamieszania - Rudolf Stratz.
(źródło: www.lokalgeschichte.de)

Nie powinno to jednak zmienić całościowego odbioru powieści. Wszyscy wiemy, jak stretryczałe są niektóre samozwańcze dziełka sprzed stu lat. A Zamek Vogelöd, jak to zamek, z godnością i chłodnym majestatem przyjął dziejowe zawieruchy. I tak przetrwał do dziś, nie popadając w ruinę, ba! – wciąż potrafiąc zaskoczyć, zadziwić i zainteresować, co może być po części zasługą sprawnego przekładu Bartosza Ejzaka.

Ejzak poradził sobie świetnie. Musiał dokonać trudnej sztuki, by zachować ducha oryginału, a jednocześnie uczynić lekturę atrakcyjną dla współczesnego czytelnika. To drugie udało mu się z pewnością: gdy przekroczyłem wrota zamku Vogelöd, przewracałem kartkę za kartką, by poznać rozwiązania wszystkich sekretów i utajone grzeszki co poniektórych gagatków.

Przede wszystkim jednak trzeba oddać sprawiedliwość samemu Stratzowi, w przeciwnym razie gotów jest się zmaterializować w postaci jakiejś obmierzłej zjawy i zatruć recenzentowi dobre samopoczucie.

A tego nie chcę.

Plakat filmowy do kolejnej ekranizacji "Zamku". Tym razem - film z 1936 roku, reżyseria: Max Obal.
(źródło: www.csfd.cz)

Zamek Vogelöd niewątpliwie zasługuje na uwagę. Sprawnie napisany, z kilkoma zaskakującymi pomysłami, godnie się zestarzał.

Książkę polecam serdecznie, z adnotacją, że więcej tutaj kryminalnego dochodzenia i akcji, niż grozy i niepokoju. Co wcale nie umniejsza klasy powieści Stratza: niesłusznie zapomnianego reliktu, który wciąż żarzy się iskrami dobrej, wciągającej lektury.

Nie do wiary, że liczy sobie ona ponad sto lat!

Brawa należą się także Wydawnictwu IX - niestrudzonym archeologom literackich niesamowitości. Kolejny raz wykopali artefakt, o którym współcześni zdążyli już zapomnieć.

Wybiegliśmy obaj. Z kaplicy rzadko korzystano, ponieważ kościół znajdował się niedaleko. Teraz w środku było zimno i ciemno. Zgarbiliśmy się i rzuciliśmy odrobinę światła na klęcznik. Wszędzie zalegał kurz i nigdzie nie widać było śladu po niczyich kolanach.

Strach z trwogą narastały w nas stopniowo. Spoglądaliśmy na siebie, przerażeni.

Pamiętajcie – na zamku Vogelöd nic nie jest takie, jakie się wydaje.

Komentarze

Copyright © MILCZENIE LITER