ITALO CALVINO - Marcovaldo [recenzja #138]

 


Idealna książka na urlop.

***


📕 WYDAWNICTWO: W.A.B.
🕒 ROK WYDANIA: 2013
📖 ILOŚĆ STRON:  172


                    OCENA:                      

               
 


Wiatr, docierając do miasta z daleka, przynosi mu niezwykłe dary, które dostrzegają tylko nieliczni wrażliwcy, na przykład alergicy, kichający z powodu pyłków kwiatowych z odległych ziem.

Biorąc do ręki książkę Itala Calvina, można być pewnym dwóch rzeczy: literatury wysokich lotów oraz pomysłu. U włoskiego pisarza książka jest jak kostka Rubika, w której wszystko musi się zgadzać, ale poszczególne elementy można układać na różne sposoby. 

Fabuła była oczywiście ważna dla Calvina, ale równie wielką wagę przykładał do sposobu, w jaki należy ją przedstawić. Między innymi to właśnie odróżnia go od większości pisarzy. Calvino nie usnąłby w nocy, gdyby akcję książki przedstawił w zwyczajny sposób, tworząc jedynie sekwencje numerowanych rozdziałów. To uwłaczałoby jego godności. 

Tym razem konstrukcja wzniesiona przez Calvina jest dość prosta: książka dzieli się na krótkie rozdziały przypisane do kolejnych pór roku, a każdy z nich opowiada jeden epizod z życia Marcovalda. Dzięki temu zabiegowi widzimy jedynie krótkie migawki, scenki rodzajowe z udziałem bohatera i jego rodziny.

Marcovaldo jest w zasadzie uroczą, kpiarską historyjką o pewnym prostaczku, poczciwym marzycielu, który klepie biedę z żoną i sześcioma dziatkami w małej izbie na poddaszu. Żona Domitilla – leniwa i złośliwa. Dzieci – hałaśliwe i niesforne. Marcovaldo – naiwny i niezgrabny - można by dopowiedzieć.

Jego umiłowanie przyrody jest przewrotne. Chociaż dzięki swej dziecięcej ciekawości świata widzi rzeczy, których inni nie widzą, martwi się o rośliny usychające z braku wody, to już zwierzęta najchętniej widziałby w swoim garnku. Zachwyca się przelatującym nad miastem stadem słonek, lecz gdy jego szef oznajmia, że po pracy wyrusza na polowanie, Marcovaldo nie oburza się – marzy o spadających z nieba słonkach, które będzie mógł upiec i zjeść na obiad.

Fragment spisu treści, który stanowić może jeden z kluczów interpretacyjnych dla "Marcovalda".
(fot. Milczenie Liter)

Niczym naiwny Syzyf, próbuje Marcovaldo poprawić swój los, zrobić coś dobrego. Każdego dnia na nowo obserwuje świat i cieszy go każda sytuacja, gdzie przyroda włamuje się w ceglane mury miasta. Robaczki sunące chodnikiem, korzeń drzewa przebijający chodnikowe płyty, czy gwieździste, czyste niebo. Każdy z nas, „zdeprawowanych” dorosłych rzadko zwraca na takie duperele uwagę. Ale on tak. Kocha swoje dzieci (żonę niekoniecznie), wytrwale pracuje i nawet nieustające pasmo klęsk nie załamuje go. Chociaż nic mu się nie udaje, w ogóle nie zmienia się jego podejście do świata. 

W kilku momentach Calvino z wirtuozerią godną mistrza serwuje opisy, w którym zacierają się granice między słowem, a dotykiem, między literaturą a dźwiękiem:

- Śnieg! – zawołał Marcovaldo do żony, a raczej usiłował zawołać, bo głos, który z siebie wydał, był przytłumiony. Podobnie jak na linie i na barwy i na perspektywy, śnieg spadł także na dźwięki, więcej: na samą możliwość wydawania dźwięków; dźwięki w wywatowanej przestrzeni nie wibrowały.

Albo:

Ale senność Marcovalda osiągnęła już fazę, w której dźwięki do niego nie docierały, nawet i te, choć tak dokuczliwe i skrzypliwe, nadpływały jakby miękko wyciszone, może ze względu na samą konsystencję śmieci wysypywanych na ciężarówkę (…).

Rewelacja!

Nad całością tekstu Calvino rozpylił nutkę surrealizmu. Przemycił ją tak zgrabnie, że początkowo jej nawet nie zauważamy (bańki opanowujące miasto, czy roślina rosnąca w błyskawicznym tempie, zdają się być rzeczami najnormalniejszymi w świecie). W uniwersum Marcovalda cuda są gdzie indziej: w opadających liściach, rosnącej trawie i kotach przemykających między budynkami. Tych zwyczajnych scen my z kolei nie zauważamy, zapominając o tym, jak cudownym mechanizmem jest otaczająca nas przyroda. Książka włoskiego pisarza nie jest jednak hymnem pochwalnym ku czci matki natury (chociaż ktoś mógłby ją tak odczytać). To coś więcej. 

Inicjatywy Marcovalda zawsze kończą się fiaskiem. Nawet, jeśli dają szczęście, to tylko na chwilę, nie dając się nim nacieszyć. Mimo to, nasz niezłomny prostaczek nie traci pogody ducha, chociaż prawdę mówiąc, powinien: zarabia za mało, ma złośliwą żonę, niegrzeczne dzieci, mieszka w mieście, którego nie lubi, na dodatek trapią go bóle reumatyczne. A jednak! Mimo wszystkich przeciwności losu warto próbować, warto żyć, warto polować na szczęście.

Czasem też mam ochotę się tak położyć na ławeczce w samym środku miasta.
(źródło: www.recensione-libro-film-serietv.blogspot.com)

Marcovaldo jest zmyślnie skonstruowaną powieścią; lekką, zabawną i wciągającą. Trudno nie uśmiechnąć się, gdy – mimo braku pieniędzy – bohater zabiera rodzinę do supermarketu aby chociaż popatrzeć, jak wydają je inni; albo gdy kradnie ze szpitalnego laboratorium królika i wypuszcza go na wolność – potem okazuje się, że królik był przedmiotem eksperymentów i nosicielem niebezpiecznej choroby. Tylko Marcovaldo jest w stanie wyjść z kina, by następnie w gęstej mgle wsiąść w dobrze sobie znany tramwaj numer 30 i przypadkiem dotrzeć do Bombaju, zamiast do własnego domu. 

- Tato, tato, chodźmy do wody! Chodźmy popływać w rzece!

Czyście zwariowali? Jest tablica „Kąpiel najsurowiej wzbroniona”! Można się utopić, człowiek idzie na dno jak kamień! – I tłumaczył, że tam, gdzie pogłębiarki wydrążyły dno, powstają puste leje, które wsysają prąd, tworząc wiry i wirki.

- Wirek, pokaż nam wirek! – Dla dzieci słowo to brzmiało wesoło.

Pewnego dnia syn Marcovalda, Michaś, przyłącza się do przechodzącego przez miasto stada krów. Nie wraca do domu przez miesiąc, ale rodzice nie podejmują żadnej próby, aby go odnaleźć. Trochę się tylko martwią, ale tak naprawdę są pełni nadziei, że tam, gdzieś w górach, wśród pasterzy, jest mu lepiej, niż w domu.

Bardzo fajne spostrzeżenia zawarła w posłowiu tłumaczka, Alina Kreisberg (warto czytać posłowia!).

Imiona wszystkich dorosłych bohaterów książki są stylizowane na średniowieczną (Marcovaldo, Sigismondo) bądź antyczną modłę (Diomira). 

Jest to być może pewna wskazówka interpretacyjna, którą przewrotnie schował włoski pisarz. Czy to znaczy, że wszyscy dorośli biorą mimowolny udział w starożytnej tragedii, udając przed sobą i zakładając różne maski, w zależności od okoliczności? Potwierdzają to imiona dzieci: jedyne „zwyczajne” imiona w całej książce. Michałek, Pawełek, Piotruś, Hiacynt, Filipek. Dzieci są naturalne i autentyczne, wolne od dorosłego teatrzyku, którego zaczyna się już uczyć najstarsza córka Marcovalda, Isolina. Wchodząca w dorosłość dziewczyna lada moment zostanie zmuszona do udziału w chocholim tańcu, i chyba dlatego Calvino zdeprawował ją tym staroświeckim imieniem. Isolina, mimo młodego wieku, przynależy już do świata dorosłych. Jest stracona.

Jedna z przygód Marcovalda.
(źródło: https://iicchicago.esteri.it)

W świecie Marcovalda nawet drugoplanowi bohaterowie mają imiona. Calvino jakby chciał tym zabiegiem ich ożywić. Postacie epizodyczne też zasługują na imiona! Mamy więc praczkę Guendalinę, bezrobotnego Sigismonda, zamiatacza ulic Amadigiego, czy strażnika nocnego Tornaquinciego.

Taki jest właśnie Calvino. U niego każdy szczegół ma znaczenie. Wszędzie może się czaić jakaś wskazówka, bądź żarcik.

Być może w tym tkwi jeden z sekretów długowieczności jego dzieł, które czarują kolejne pokolenia z takim samym żarem, jak robiły to przed laty.

***


Marcovaldo to połączenie Przygód Mikołajka i Zazi w metrze. Zresztą Calvino znał się i przyjaźnił z Raymondem Queneau – autorem Zazi. Obaj należeli do literackiej grupy eksperymentalnej OuLiPo. 

Lekarz wziął papiery, powiedział „zaczekaj tutaj” i zostawił go samego w laboratorium. Marcovaldo patrzył na nienawistne białe lakierowane meble, na probówki wypełnione złowrogimi substancjami, i starał się rozbudzić w sobie entuzjazm na myśl, że zaraz to wszystko opuści, ale nie zdołał doznać spodziewanej radości. (…) Rozglądał się więc w instynktownej potrzebie polubienia czegoś w tym pomieszczeniu, ale wszystko, co widział, miało posmak udręki lub przykrości.

Główny bohater tej mało eksperymentalnej powieści nie pasuje do miejskiego życia. Jego siłowanie się z codziennością bawi i wzrusza. Nie sposób nie polubić tego odklejeńca Marcovalda, którego z taką łatwością nazywamy prostaczkiem, a który – co nie jest wcale wykluczone – widział więcej, niż my wszyscy.

Bardzo mocne 7,5.

Komentarze

Copyright © MILCZENIE LITER