MIGUEL OTERO SILVA - Śmierć Honoria [recenzja #130]

 


Niespodzianka prosto z Wenezueli.

***


📕 WYDAWNICTWO: Wydawnictwo Literackie
🕒 ROK WYDANIA: 1977
📖 ILOŚĆ STRON:  174


                    OCENA:                      

               
 
  

Aby napisać dobrą książkę o obaleniu reżimu dyktatorskiego w Wenezueli, trzeba być dobrym pisarzem.

Ale tylko wyśmienity pisarz sprawi, że taka książka wciągnie czytelnika nieświadomego, który o historii Wenezueli wie tyle, co nic (na przykład mnie).

Unikam książek podszytych polityką, ale Śmierć Honoria zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Już teraz mogę śmiało ogłosić, że jest to jedna z najlepszych powieści, jakie przeczytałem w tym roku.

Jest to książka boleśnie autentyczna. Czytana z uwagą, podrapie Was do krwi, wzruszy – kto wie, może i do łez - a z pewnością nie pozostawi obojętnym. To garniec pełen emocji. Owa prawdziwość jest wielkim atutem tej powieści. Nie wzięła się ona znikąd: Otero Silva brał aktywny udział w obaleniu aż dwóch wenezuelskich dyktatur (1928 - Juana Vicente Gómeza, 1958 – Marcosa Péreza Jiméneza), więc dobrze wie, o czym pisze. Wie też, czego unikać: nie doświadczymy taniego patosu, nachalnego męczeństwa ani moralizatorskich pouczeń. Wenezuelski pisarz po prostu opowiada pewną historię. Ja uwierzyłem w każde napisane przez niego słowo.

Śmierć Honoria jest krótką powieścią o kunsztownie przemyślanej strukturze. Bohaterami Otero uczynił pięciu mężczyzn: Księgowego, Lekarza, Dziennikarza, Fryzjera i Kapitana, stanowiących archetypy różnych warstw społecznych Wenezueli.

Poznajemy ich podczas lotu samolotem, gdzie w milczeniu, skuci kajdanami, oczekują na lądowanie i dobrze wiedzą, że gdy tylko koła samolotu dotkną ziemi, zostaną osadzeni w więzieniu; oskarżeni o spiskowanie przeciwko władzy.

Tak też się dzieje: ich nowym domem zostaje malutka cela, w której mieszczą się tylko prycze (i to z ledwością). Raz dziennie wyjście do latryny, paskudne jedzenie przygotowywane przez złośliwego Włocha Genaro oraz jego plugawą chochlę, wreszcie panujący w środku półmrok (wejście do celi zostało zabite kartonami) tworzą duszny, klaustrofobiczny klimat. Piekło rozciągnięte na piętnastu metrach kwadratowych.

Śniadanie było nieprawdopodobnym świństwem. Składał się na nie garnek zrobaczywiałej owsianki, tak rozwodnionej, że sprawiała wrażenie bulionu dla chorego, kawałek dość czerstwego chleba i nikły ślad najpodlejszego masła albo, mówiąc ściślej, margaryny czy – gwoli dalszego uściślenia pojęć – żółtego łoju.

Jeśli ktoś nadal jest głodny, sypnę jeszcze jednym cytatem:

Obiad stanowiła makaronowa papka, spreparowana w sposób tak perfidny, że nikt po jej spróbowaniu nie ośmieliłby się posądzać kucharzy o włoską narodowość, a oprócz tego parę łyżek ryżu i garnek mętnej kawy. Natomiast posiłek wieczorny składał się z jakiegoś ochłapu, bardziej skóry niż mięsa, niedogotowanych ziemniaków i kawałka chleba.

Aby urozmaicić nieznośnie wlokące się godziny, więźniowie opowiadają swoje losy. Każdy kolejny rozdział to historia jednego z nich. Wraz z pozostałymi towarzyszami niedoli poznajemy ich losy, miłostki, a przede wszystkim – powód, dla którego władza uznała ich za niebezpiecznych. Z tych opowieści, deklamowanych monotonnym, znużonym głosem w dusznej, ciemnej celi – tak sobie wyobrażam te sceny – dowiadujemy się, jak okrutnym torturom zostali poddani.

Sprawiający sympatyczne wrażenie Miguel Otero Silva.
(źródło: www.zendalibros.com)

Po dwóch dniach ciągłego okładania płazem maczety i pięścią (…), postanowili zastosować torturę zimna. (…) Wnieśli ów ogromny blok lodu, mniej więcej metrowej długości, ale na tyle wąski, że ledwie się na nim mieściłem. (…) Ułożyli mnie na jego powierzchni, nagiego i z rękami bez przerwy skutymi na plecach. Dotkliwe zimno zamieniało się powoli w palący żar, a potem w ukłucia niezliczonych kolców, które wbijały się jednocześnie w ciało, jak gdybym leżał na wiązce ostów.

Tortury to m.in. kilka dni bez jedzenia i picia, nakłuwanie i wyrywanie kawałków ciała igłą szewską, rażenie prądem męskiego przyrodzenia, wieszanie i podduszanie za pomocą sznura itp. Niektóre tortury były jeszcze gorsze – związane z ekskrementami czy rozerwaną moszną – ale ich nie będę tutaj cytować. Nawet nocami nie dało się odpocząć z racji na panującą duchotę oraz olbrzymie szczury, wydostające się z dołów kloacznych:

Były ogromne, o długich pyskach i nastroszonej sierści, istny pomiot łajna i padliny. Dokładałem wszelkich wysiłków, by uratować zranione genitalia (…). Kładłem się na brzuchu, by przycisnąć je do ziemi, choć w tej pozycji nity kajdanków wrzynały mi się w przeguby niczym tartaczne piły. Zajęty ochroną krocza przed żarłocznymi wrogami, wystawiałem im dobrowolnie na żer swoje ropiejące nogi, po których kąsały mnie zachłannie, a ja niemal nie czułem ich zębów.

Opisy tortur więźniów zdecydowanie nie są przeznaczone dla czytelników o słabych nerwach.

Śmierć Honoria jest dopracowana w najdrobniejszych szczegółach. Przykładowo, skoro akcja książki toczy się w więzieniu, autor dostosował do niej sposób prowadzenia narracji, który określiłbym także jako… więzienny. Rozdziały mają identyczną strukturę – są podobne do siebie jak dni w niewoli. Dla wzmocnienia efektu Otero Silva nie posługuje się datami. Jest to szczególnie widoczne w drugiej części książki, gdzie kolejne rozdziały nazywają się: „sierpień, poniedziałek”, „sierpień, inny poniedziałek”, czy „grudzień, następnego dnia” – podobnie świadomość bohaterów nie rejestrowała dokładnych dat, dni zlewały się w jedno, z ledwością można było odróżnić upływające miesiące.

Fragment powieści.
(fot. Milczenie Liter)

Otero Silva umiejętnie rozrzedza nachalną, opresyjną atmosferę opisując, jak więźniowie radzą sobie z nudą. Organizują coś na kształt szkoły: wygłaszają wykłady, dzieląc się swoją wiedzą i umiejętnościami z pozostałymi. Za pomocą tablicy i kredy opracowują metodę komunikacji z więźniami z innych cel. Pewnego dnia, dzięki niewytłumaczalnemu zbiegowi okoliczności, stają się świadkiem narodzin pięciu kurczaków (!). Myślę, że nieprzypadkowa jest liczba kurcząt (tyle samo, co więźniów), a jeden z nich - słabszy od pozostałych, chorowity – ochrzczony został mianem Zwariowanego Kurczaka. Czy wśród osadzonych także kryje się Zwariowany Kurczak? Tego nie zdradzę.

Podczas lektury zachodziłem w głowę, dlaczego Otero Silva nazwał swoje dzieło jako Śmierć Honoria. Przecież w chwili, gdy pojawia się tytułowy Honorio, od razu podejrzewamy, jak potoczą się jego losy. To potężny spojler. ALE. Wenezuelski pisarz doskonale wiedział, co robi; zaplanował ten zabieg z zimną premedytacją. Wszystko wyjaśnia się w genialnym zakończeniu – zaskakującym, przyklejającym do ust głośne: „ale jak!”.

Śmierć Honoria to powieść o próbach zachowania człowieczeństwa, o potężnej mocy nadziei, wreszcie – o niesprawiedliwości społecznej i okrutności dyktatorskich reżimów. Narracja książki momentami przypomina reportaż i gdzieś tam w środku czujemy, że wiele z opisanych sytuacji Otero doświadczył na własnej skórze.

Tym samym, ta intensywna, przejmująca i świetnie napisana wenezuelska powieść stała się dla mnie jednym z największych literackich zaskoczeń tego roku.

 

PS. Ciekawostka – malutki akcent polski. W jednej ze scen na fortepianie grane jest preludium Chopina.

Komentarze

Copyright © MILCZENIE LITER