STANISŁAW LEM - Maska [recenzja #122]

 


Lemowskie okruszki.

***


📕 WYDAWNICTWO: Agora
🕒 ROK WYDANIA: 2010
📖 ILOŚĆ STRON:  364


                    OCENA:                      

               
 
 

Wyobraźmy sobie, że jesteśmy znanym pisarzem. Piszemy jedno opowiadanie za drugim, dla niepoznaki przetkniemy jakąś powieścią; zapłacą nam, to napiszemy i esej.

Gdy opowiadań przybędzie, łączymy je w cykle. Kończymy jedną serię, po czym podejmujemy nowy temat, tworząc nowy cykl. Kilkadziesiąt opowiadań później okazuje się, że część z nich nie pasuje do żadnego cyklu. Co począć z takim fantem? Nie chcemy ich chować do szuflady, bo uważamy, że są niezłe.

Chyba każdy płodny pisarz na pewnym etapie swego twórczego życia musi się zmierzyć z podobnym dylematem.

Rozwiązanie jest tylko jedno: połączyć owe pozostałości w całość, nadając im nową formę i kształt. Takoż i z lemowskich zapchajdziur i literackich obierek, nie pasujących nigdzie indziej, uczyniono atut i pod wspólnym mianownikiem zebrano w tomie Maska, wydawanym w Polsce kilkukrotnie.

Tytułowa Maska nie pozostawi nikogo obojętnym. To monolog – a w zasadzie zeznanie, jak się dowiadujemy w trakcie lektury. Wymaga skupienia i uwagi. Pozbawiona jest kilku typowych dla Lema elementów: poczucia humoru, frywolności, nie ma także filozoficzno-etycznych wykładów, którymi pisarz uwielbiał wzbogacać swe opowiadania, często ku utrapieniu czytelników. Jest to poważna, mroczna kreacja, usytuowana w zaskakującej scenerii średniowiecznego dworu królewskiego. Chłodna jak metal, przyciągająca jak magnes. Symboliczna, o plastycznym języku. Na początku bohater, nieświadomy swej tożsamości, mówi o sobie „widziałom, uczyniłom”. Brzmi znajomo?

Gdy tylko zdaje sobie sprawę z tego, że jest kobietą, język natychmiast się dostosowuje i kobiecy już narrator zaczyna używać żeńskiej odmiany czasowników – „uczułam”, „stałam” itp.

Pudło karety było puste (…). Okien też nie było – czy może czarne szkło? Mrok wnętrza był tak zupełny, jakby nie należał się tej nocy, lecz nicości. Nie był brakiem światła, był pustką. Wodziłam rękami po wklęsłych ścianach obitych pluszem, lecz nie odnalazłam ramy okiennej ani klamki, niczego (…), jakbym została zatrzaśnięta nie w pudle karety, lecz w drgającym, pochyłym pojemniku (…).

Przyjaciel utrzymuje dobry poziom. Jest to być może jedyne opowiadanie w historii literatury, którego akcja toczy się w pomieszczeniach Klubu Krótkofalowców. Główny bohater, jako asystent instruktora klubu, pełni w nim dyżury. Pewnego dnia w drzwiach pojawia się dziwny, wstydliwy nieznajomy, przedstawiający się jako pan Harden i proszący usilnie o pożyczenie 20 metrów drutu dla swojego przyjaciela. Za żadną cenę nie chce zdradzić kim jest ów przyjaciel i po co jest mu potrzebne tyle drutu. Kolejne zachcianki to żelatyna oraz… Adagio, opus ósme, Dahlena-Gorskiego (kompozytor wymyślony przez Lema). Zaintrygowany tym wszystkim bohater postanawia śledzić Hardena. Wkrótce zaczyna zbierać owoce swego śledztwa, choć jest to wiedza, której z pewnością wolałby nie posiadać…

Na uchylonych drzwiach widniała trupia czaszka i skrzyżowane piszczele. Po murze biegły pancerne kable, znikające w płycie stropu. Basowy ton płynął z transformatora; rzecz całkiem normalna. Nic więcej w piwnicy nie było. A jednak miałem wrażenie, że ktoś mi się przygląda – było ono tak przykre, że chciało mi się wciągnąć głowę w ramiona, jak na mrozie.

Wizjonerstwo Lema świetnie ukazuje opowiadanie 137 sekund – kolejny ze skarbów Maski. Liczba 137 nie jest przypadkowa – ma związek z całkowitą liczbą protonów w kosmosie („pitagorejski symbol podstawowych własności kosmosu” – pisze Lem, zaznaczając, że pierwszy zwrócił uwagę na tę liczbę Arthur Eddington, brytyjski astronom i astrofizyk).

IBM 305 RAMAC, superkomputer wprowadzony na rynek w 1956 roku.
(źródło: domena publiczna)

Bohater opowiadania – nocny redaktor jednej z popularnych gazet – pracuje właśnie nad nowym wydaniem gazety. Robota ta odbywała się przy udziale komputera IBM, który jest połączony z dalekopisami korespondentów zagranicznych gazety. Przesyłają oni swoje raporty do komputera, który następnie zbiera je, obrabia i od razu układa z nich wstępną makietę wydania. Jakimż wizjonerem był Lem – opowiadanie powstało w roku 1976 ! Gdy na ekranie komputera pojawił się od razu cały komunikat z Turcji – zamiast słowo po słowie, jak zawsze – redaktor wzruszył ramionami i co najwyżej lekko się zdziwił.  Gdy jednak zauważył, że kabel komputera wypadł z kontaktu i IBM nie miał prawa otrzymać tego komunikatu, ciarki przeszły mu po plecach…

Nie miałem już nic do roboty, wstałem więc, wyprostowałem kości i zapalając fajkę, która zgasła, dostrzegłem leżący na podłodze kabel. Wypadł z kontaktu. Należał do dalekopisu z Ankary. A właśnie z tego dalekopisu skorzystał Rogers. Gdy go podnosiłem, przemknęła mi przez głowę bezsensowna myśl, że leżał już tak, zanim odezwał się dalekopis. Oczywiście było to absurdalne, bo jakże komputer mógłby bez połączenia z dalekopisem podać tę wiadomość?

Przezabawna miniatura Inwazja z Aldebarana urzeka od razu. Oto na Ziemię przybywa przedstawicielstwo obcej rasy celem zebranie informacji i przygotowania gruntu pod przyszłą inwazję. Jednak najeźdźcy już od początku akcji wydają się jacyś ślamazarni, bardziej ofermy niż kosmiczni rabusie. Lądują w pobliżu zapomnianej przez świat wioski o wdzięcznej nazwie Myciska Niżnie, gdzie natychmiast spotykają zataczającego się z nadmiaru alkoholu chłopa. Dzielni Aldebarańczycy próbują nawiązać kontakt, w odpowiedzi słysząc gromkie „U ha ha! U ha ha! Drała pała uha ha!”.

„Dlaczego on tak pętli? Czy jest zdalnie sterowany?” – zastanawiali się Aldebarańczycy, lecz ich zadumę przerywa niekontrolowany wybuch agresji ochlaptusa, który wyrywa z ziemi nadgniły drogowskaz i zdziela w łeb jednego z najeźdźców, pokrzykując co nieco dla kurażu. Jak zakończy się to nierówne starcie?

Uśmiałem się po pachy.

Materac to – kolejna już! – kapitalna historia. Od niepozornej rozmowy z psychiatrą Gordonem, Lem przechodzi do rozważań poważniejszych (podanych w naprawdę strawnej i wciągającej formie, żadnych dłużyzn). Bohater panicznie boi się umieszczenia w elektronicznej fikcji – świata wyreżyserowanego, imitującego świat prawdziwy. Taka forma rozrywki jest obecnie modna, a do celów imitacji zatrudnia się prawdziwych aktorów. Gordon zapewnia, że ta scena odbywa się naprawdę i nie jest wyreżyserowana. Gdy bohater wychodzi na zewnątrz, od razu nabiera podejrzeń, ponieważ jego fryzjer zasłabł i na umówioną wizytę posyła zastępcę. To przecież idealna przykrywka, by wprowadzić na scenę aktora odtwarzającego rzeczywistość…

Nie jest to świeżyzna dla Lema, w tematyce światów równoległych i zbiorowej ułudy grzebał już przy okazji Kongresu futurologicznego. Byłem pewien, że Materac stanowił wstępny szkic, który później rozwinął się w jedno z najsłynniejszych dzieł Lema, ale myliłem się. Kongres… ukazał się po raz pierwszy w roku 1971, podczas gdy Materac powstał dopiero w 1995 roku (co ciekawe, ukazał się najpierw w języku niemieckim – W „Süddeutsche Zeitung Magazin” , a dopiero rok później w oryginalnej, polskiej wersji.

Do mocnych punktów zbioru należy bez wątpienia Prawda. Zamknięty w pokoju bez okien i klamek naukowiec, specjalista od wysokich temperatur, dzień po dniu spisuje przebieg wydarzeń, które spowodowały, że znalazł się za murami szpitala psychiatrycznego. Nikt nie daje mu wiary, jego wersja wydarzeń jest nieustannie podważana, porównywana z poprzednimi, a szczegóły kwestionowane. Fizyk nie poddaje się jednak i kolejny raz zapisuje jedyną słuszną jego zdaniem wersję wydarzeń.

Wraz z dwoma kolegami, Maartensem i Ganimaldim, pracowali nad zagadnieniami plazmowymi.  Pewnego dnia w laboratorium dochodzi do wybuchu. Cudem ocalała jedna z kamer. Tego, co znajdowało się na zapisie video, naukowcy się nie spodziewali. Postanowili przeprowadzić kolejne, niebezpieczne i pionierskie doświadczenie. Eksperyment wymyka się spod kontroli, Maartens i Ganimaldi giną. Czy ich śmierć to przypadek, czy wynik celowego działania?

Chmura, odrzucona siłą wybuchu, unosiła się już wysoko ponad zgliszczami, które rozpadały się coraz wolniej w obłoku wapiennego pyłu. Z jego kłębów wynurzył się oślepiający, podługowaty płomień otoczony promienistą aureolą, rzekłbyś – drugie Słońce, rozpłaszczone na kształt robaka. Może przez sekundę wisiał prawie nieruchomo nad dymiącym rumowiskiem, wciąż kurcząc się i rozciągając, po czym spłynął ku ziemi.

Jednak zdecydowanie najlepsze jest pierwsze opowiadanie pt. Szczur w labiryncie. To właśnie w nim mistrzostwo Lema uwidacznia się w pełnej krasie.

Okolice Albany, Kanada. Dwóch znajomych - Karol i Robert - biwakują. Gdy wieczorem, przy ognisku, rozmawiają o tym, czy kosmos jest zamieszkały. Gdy snują możliwe scenariusze spotkania innej cywilizacji, niebo przecina świetlisty błysk, rozlega się potężny grzmot, a ziemia zadrżała pod ich stopami. Obaj wędrowcy mają wrażenie, jakby w ich pobliżu uderzył meteoryt. Udają się na miejsce, przedzierając się przez gęstą mgłę. Na skutek dziwnych, niewytłumaczalnych wydarzeń a Karol i Robert lądują... Gdzie? Wewnątrz statku kosmicznego? Wewnątrz meteorytu? Rozpoczyna się pasjonująca, wyczerpująca wędrówka po nieznanym terenie, pełna zaskakujących wydarzeń.

Swego czasu "Szczur w labiryncie" drukowany był na łamach "Przekroju.
(na screenie numer 564 z 1956 roku, źródło: www.przekrój.pl)

Jak to u Lema, opowieść jest wielopłaszczyznowa i można ją interpretować na wiele sposobów. W mistrzowski sposób sprzęgają się tutaj: jego fabularny talent, wartka akcja i do zredukowana do minimum odwieczna chętka Mistrza na przegadane, zbyt długie naukowe wtręty. Mieszanka wyborowa, mimo iż pochodzi z początków literackiej twórczości Lema (1956).

Chodźmy! Chodźmy stąd! - wychrypiałem i powstałem z największym wysiłkiem. (...) Blask osłabł, stając się słabym żarzeniem, gdy usłyszałem z tyłu kroki. Porwał mnie okropny strach, pociągnąłem Roberta, który podniósł głowę i nasłuchiwał.

- Uciekajmy! - wydyszał.

Zaczęliśmy biec. Kroki za nami także przyśpieszyły. Były tuż. Robert, trzymając mnie za rękę, odwrócił się nagle.

Nieco przereklamowana jest za to Ciemność i pleśń. Po tej historii spodziewałem się najwięcej; podobno mroczna, gęsta i niesamowicie klimatyczna rzecz. Zgodzę się tylko z pierwszym. Początek wielce obiecujący: padający deszcz, mgła, a w niej tłum mężczyzn w maskach, który w pocie czoła wypalają każdy fragment ziemi, centymetr po centymetrze. Wszystko po to, by unicestwić wszelkie ślady po odkryciu jednego z naukowców – przerażającej bakterii Whisteria, która unicestwia materię i z tego procesu czerpie energię życiową.

Rozdział drugi i kolejny wątek historii. Nienazwany samotnik, chatka i maleńki czarny punkcik, który spoczywał w zakurzonym kącie za biurkiem. Narrator eksperymentuje, próbuje zmiażdżyć dziwne, sprężyste znalezisko, spalić je – bezskutecznie. Ziarenko rośnie i wkrótce zaczyna przypominać niewielką kulkę. Mało tego, jakimś cudem zaczyna się nawet rozmnażać! Pojawia się coraz więcej okrągłych przedmiotów. Kuleczki, które nasz protagonista traktuje jak zwierzęta domowe: mówi do nich, głaszcze, a nawet śpi z nimi. Jakaś część mnie nie potrafi się pogodzić z takim rozwinięciem akcji. Nawet Lem nie potrafił sprawić, bym odczuł niepokój lub ciekawość – nie mówiąc już o strachu czy fascynacji – historią, w której kulki pączkują i zalewają dom biednego narratora. Nie jest to zła rzecz, ale nieco – nota bene - spleśniała i kojarzyć mi się będzie już tylko z bolesnym zawodem.

Spis treści.
(fot. Milczenie Liter)

Młot zbudowany jest na ciekawym pomyśle – nieustający dialog komputera pokładowego rakiety i pasażera, którego ów komputer postanawia porwać i uwięzić w środku rakiety. Rozmowa jest momentami szorstka i nieprzyjemna, podobnie jak lektura Młota, któremu mimo kilku prób, nie udaje się rozwinąć skrzydeł i przykuć uwagi na dłużej. Brakuje tej boskiej, twórczej iskry. Manufaktura zamiast dzieła.

W Zagadce, a szczególnie w najgorszym tutaj Pamiętniku, obserwujemy słabszą formę Lema. A niełatwo mu to udowodnić – zaborczo wręcz pilnował jakości swoich dzieł, a jeśli z któregoś nie był zadowolony – bez żadnych ceregieli rękopis wyrzucał.

Jak na zbiór zapchajdziur, Maska prezentuje wyśmienity poziom. Większość opowiadań jest dobra, a część nawet bardzo dobra. Pochodzą z lat 1956 – 1996, dając przekrojowe spojrzenie na twórczość jednego z najwybitniejszych Polaków XX wieku.

 

PS. Ciekawostka: w zaskakująco wielu momentach Maski pojawia się motyw zatkanej fajki.

„Nie masz jakiego drucika pod ręka? Fajka mi się zatkała”. – Karol w Szczurze…

W Materacu psychiatra Gordon bardziej skupia się chyba na swojej fajce niż opowieści pacjenta:

„Fajka mu zgasła, dłubał w niej, co mnie trochę zniesmaczyło, ponieważ oczekiwałem większej koncentracji uwagi na moich słowach”.

Chwilę później fajka gaśnie po raz drugi.

Motywów związanych z fajką jest więcej, ale zachęcam do własnego odkrywania.

Komentarze

Copyright © MILCZENIE LITER