STANISŁAW LEM - Kongres futurologiczny [recenzja #96]
Lem na szybkim przewijaniu.
***
OCENA:
Starając się godnie - choć z lekkim opóźnieniem - uczcić rok
Lema, kontynuuję swe randki zapoznawcze z twórczością Mistrza. Tym razem padło
na Kongres futurologiczny, opublikowany po raz pierwszy w 1971 roku.
Czy jest to dobra książka?
Owszem. Czy bardzo dobra? Bez wątpienia. Czyżby więc idealna? Niestety nie. Ale
po kolei.
Ucieszyłem się na kolejne
spotkanie z Ijonem Tichym. Po lekturze Dzienników
gwiazdowych polubiłem tego wariackiego filozofa-podróżnika, który posiadł
zdolność mimowolnego wplątywania się w przeróżne kabały. Tym razem po namowach
profesora Tarantogi Tichy udaje się na ósmy kongres futurologiczny, odbywający
się w fikcyjnej republice Costaricanie. Szybko jednak okazuje się, że kongres
nie będzie przebiegać zgodnie z planem. Na miejscu trwają rozruchy i
manifestacje polityczne, w hotelu w tym samym czasie odbywa się bankiet
Wyzwolonej Literatury (z pasztetami w kształcie genitaliów), a wokoło kręci się
wiele podejrzanych typków…
Strukturę książki podzielić można
na dwie części. Pierwsza to pobyt Tichego w hotelu Hilton, początek kongresu i liczne
przeszkody, które wyskakują jedna za drugą.
Akcja dzieje się w błyskawicznym tempie, trzeba nie lada skupienia, by
nadążyć za wydarzeniami. Dużo tu groteski. Druga część to miasto przyszłości,
które ma okazje zwiedzać Tichy. Swoje wrażenia spisuje w formie pamiętnika. Co
jest ułudą, farmakologiczną fatamorganą, a co prawdziwym widokiem? Z tym
pytaniem boryka się Ijon Tichy, a czytelnik wraz z nim.
Fascynujące są teorie, którymi
raczy nas autor, jak chociażby prognostyka lingwistyczna, gdzie przewiduje się
rozwój języka, obmyślając nowe słowa oraz ich potencjalne znaczenia. Na
przykład: Milczenie Liter. Potencjalne kierunki ewolucji lingwistycznej mogłyby
wyglądać następująco: zmilczeć (nie
zamieścić recenzji), milczak (książka
tak słaba, że nie warto o niej nawet wspominać w towarzystwie), czy Pro-Liter (markowy alkohol, zwiększający
doznania płynące z lektury). Lem
szaleje, z genialną elokwencją i poczuciem humoru żongluje neologizmami: robitwy i cyburdy (bitwy robotów), czy libiscyt (powszechne głosowanie na kanon
urody kobiecej).
Okładka czeskiego wydania "Kongresu" z 1977 roku. (źródło: domena publiczna) |
Kolejna ciekawostka: atrybuty
naszej codzienności, na które zwykliśmy narzekać (zatłoczony tramwaj, długie
stanie w kolejce) stały się towarem poszukiwanym. Nie istniały w nowej
rzeczywistości, więc spragnieni takich atrakcji musieli zejść do podziemia, by
tam, w undergroundowej piwnicy, stanąć w
kolejce za fikcyjnym towarem i przypomnieć
sobie, jak to było kiedyś. W powszechnym obiegu są za to syropki ortografinowe,
wspomagające dysgrafików i dysortografów w poprawnej pisowni. Co za skarb!
Czytając niektóre zdania z
pamiętnika Ijona Tichego, przechodził mnie dreszcz. Słowa pisane 50 lat temu, a
jakże aktualne dzisiaj:
Te kobiety bez piersi – to studenci. Nie można poza tym odróżnić od siebie płci. Wszyscy duzi, ładni i wciąż uśmiechnięci.
Albo:
Ptactwa naturalnego nie ma już, wyginęło na początku XXI wieku – od
smogu.
Czego tu zresztą nie ma, Tichy jako
murzynka z cienkim głosikiem, ludzkość faszerująca się środkami
farmakologicznymi (psychemicznymi), wybuchy, strzelaniny, wojsko, opuszczone
kanały, wykolejone roboty, wiedza w formie tabletek… Momentami trudno za tym
wszystkim nadążyć.
Lem zapalił silnik i wcisnął gaz
do dechy. Wciśnięty w fotel pasażera nie wiedziałem, gdzie obracać głowę,
krajobrazy zmieniały się jak w kalejdoskopie (po każdej ze stron!). Ta cholernie
inteligentna, przewrotna książka,
montażem przypomina amerykański teledysk lub film akcji, gdzie sceny następują
po sobie w błyskawicznym tempie.
... w Turcji też czytają lemowski "Kongres". Wydanie z 2010 roku. (źródło: domena publiczna) |
Kongres futurologiczny jest skompresowany do granic możliwości i
zastanawiam się, czy Lem nie odkrył jakiegoś tajemniczego algorytmu,
umożliwiającego upchnięcie czterystu stron materiału w dwukrotnie mniejszej
objętości.
Dlatego też w moim prywatnym
rankingu twórczości Lema, Dzienniki
gwiazdowe stawiam nieco wyżej. Oferują szerszy wachlarz przeżyć, bardziej rozcieńczone
i różnorodne przygody, co w efekcie przekłada się na większą przyjemność z
lektury.
Nie zmienia to faktu, że Stanisław
Lem stworzył fascynującą wizję przyszłości. Nie byłby sobą, gdyby nie doprawił
jej szczyptą gorzkiej ironii: oto futurolog trafia do przyszłości, która nie
dość, że nie przypomina jego wizji, to jeszcze pochłania go bez reszty.
Przyszłość przewidywana miesza się z przyszłością doświadczaną,
teraźniejszością a Tichy, bezustannie nurkujący w tej czasowej galarecie, próbuje
się w niej odnaleźć. Futurolog w pułapce: zamiast przewidywać przyszłość, chce
się z niej wydostać.
Mistrz w pracy. (źródło: www.culture.pl) |
Być może zresztą to celowy zabieg,
a pędząca fabuła stanowi metaforę czasu, który mija zbyt szybko i człowieka,
który nieraz nie orientuje się, że właśnie teraz, na jego oczach, w
teraźniejszości, krystalizuje się wizja przyszłości, przepowiedziana na jakimś
kongresie futurologów z zamierzchłych czasów.
Nie ulega dla mnie wątpliwości,
że jest to kolejna genialna książka Stanisława Lema.
A przyszłość pokaże, czy - tak
jak w książce - największy hit czasów, które nadejdą, będzie wybrzmiewał takim
oto refrenem:
Bo my jesteśmy automaty i nie mamy mamy ani taty.
Komentarze
Prześlij komentarz
Jeśli recenzja lub książka wzbudziła w Tobie jakiekolwiek emocje - nie wahaj się, SKOMENTUJ :)