ALAIN ROBBE-GRILLET - Dom schadzek [recenzja #94]
Niesamowite eksperymenty z czasem i przestrzenią.
***
OCENA:
Dom schadzek to wyśmienita książka, a pod wieloma względami wręcz
unikatowa.
Fabuła – jeśli możemy o niej w
ogóle mówić – jest bardzo prosta: bohater-narrator udaje się do Niebieskiej
Willi na przyjęcie wydane przez Lady Awę, właścicielkę owego przybytku.
Niebieska Willa to właśnie tytułowy dom schadzek.
Póki co – przyznacie – nic
spektakularnego. Ale zaraz będzie się robić coraz ciekawiej.
Na początek postacie. Bohaterowie
powieści Robbe-Grilleta przypominają manekiny lub figurki napędzane jakimś
tajemnym mechanizmem. Ich egzystencja ogranicza się do odgrywania swojej roli i
powtarzania wciąż tych samych czynności. Autor kompletnie pomija aspekty
uczuciowe i emocjonalne, nie zajmuje się psychiką postaci. Jedyne, co go
interesuje, to opisanie gestów, zachowań, czy pozycji, w jakich ułożyło się
ciało gdy np. jeden z bohaterów zasnął na kanapie.
W pozostałych częściach salonu kwitną jeszcze w najlepsze miejscowe intrygi, jak gdyby nic się nie stało. Na pierwszym planie na przykład, na prawo, dwie kobiety, dość blisko jedna od drugiej – wyraźnie związane jakąś chwilową sprawą, choć nie wydają się wcale zajęte rozmową (…). Starsza siedzi na kanapie obitej czerwonym – a raczej żółtym – aksamitem i z uśmiechem obserwuje młodszą, która stoi przed nią, zwrócona jednak profilem w inną stronę (…). Młoda kobieta robi krok w kierunku czerwonej kanapy i – bardzo powoli – miękkim i wdzięcznym ruchem lewego ramienia unosząc leciutko rąbek sukni, klęka na jedno kolano przed lady Awą.
Sposób prowadzenia narracji
przypomina wyzutą z emocji relację sportową. Jeden kopnął do drugiego, trzeci
szybko biegnie, a czwarty padł na murawę, bo łapią go skurcze. Tylko tyle i aż
tyle – żadnej dramaturgii. Suche sprawozdanie, twarde fakty, zaburzona
chronologia – na tym skupia się autor/narrator.
Nie uświadczymy nagłych zwrotów
akcji, suspensów, czy przyspieszenia fabuły. Dom schadzek nie jest podzielony na rozdziały czy części –
wydarzenia toczą się nieprzerwanie, kotłują się, zachodzą na siebie, znikają i
pojawiają się na nowo.
Dziełko francuskiego pisarza jest
tak inne od „zwyczajnych” książek, że trudno nawet wybrać reprezentatywny
cytat. Kolejna rzecz na opak. Każdy cytat będzie jak śrubka wyjęta z wielkiego
mechanizmu. Sama w sobie nijaka i drobna, kompletnie nieatrakcyjna, dopiero w
towarzystwie sobie podobnych stworzy sensowną całość. Jednym słowem, nie da się
poczuć niesamowitej mocy tej książki po kilku cytatach. Mogą one co najwyżej
dać skromną próbkę stylu Robbe-Grilleta.
Robbe-Grillet w domu schadzek. (źródło: Midjourney, prompt: Milczenie Liter) |
A jest on naprawdę nietuzinkowy. Czasem
zachwycamy się powieściami szkatułkowymi. Przy Grillecie wszystkie te zachwyty
są śmiechu warte. Dom schadzek to
dopiero prawdziwa szkatuła! Posiada kilka, jeśli nie kilkanaście, warstw. Powtarzające
się wątki pojawiają się regularnie, by po chwili zniknąć pod kolejną warstwą
narracji.
Kiedy służąca weszła do pokoju po raz drugi, lady Awa mogła się przekonać, że Kim sprawdziła szybkim spojrzeniem, czy paczka jest na miejscu. Gdyby skrytka znajdowała się w tym pokoju, koperta byłaby od dawna schowana, pomyślała dziewczyna, myśli lady Awa, mówi grubas o czerwonej twarzy, który właśnie opowiada tę historię swojemu sąsiadowi na widowni małego teatru.
Scena rzeczywista przechodzi w
scenkę odgrywaną w teatrze, która widoczna jest w ilustracji na pierwszej
stronie gazety wyrzuconej na bruk i oglądanej przez zamiatacza ulic; a wszystko
to opowiada pewien grubas z czerwona twarzą i, jak się okazuje, kolejny akt tej
historii przedstawiony jest na wyrzeźbionej scenie w pierścieniu osadzonym na
palcu grubasa. I tak dalej, i tak dalej; niemożnością jest się połapać w tym
galimatiasie i dojść do tego, która scena jest prawdziwa. Tym bardziej, że –
jak już wspomniałem – autor ma w głębokim poważaniu chronologię i nieraz do
opisu sceny, z przeszłości dokłada wydarzenie, które jeszcze nie miało miejsca.
Z czymś takim się jeszcze nie
spotkałem. Francuski pisarz używa czasu jak plasteliny. Rozciąga go, ugniata i
modeluje wedle swoich potrzeb, a wszystko z gracją prawdziwego zegarmistrza.
Poszczególne sceny fantastycznie łączą się ze sobą.
Ta scena miała zapewne miejsce innego wieczoru. A jeśli nawet dziś, to w każdym razie trochę wcześniej, przed odejściem Johnsona. Jego wysoką, ciemną sylwetkę lady Awa wskazuje bowiem oczyma dodając: „A teraz proszę jeszcze raz z nim zatańczyć”. (…) Nagle następuje zmiana dekoracji.
Dlatego też lektura powieści Robbe-Grilleta
jest wymagająca. Wymaga nie tylko czasu, ale przede wszystkim uwagi i
skupienia. Najtrudniejszy jest początek. Mózg, z braku materiału porównawczego,
nie wydziela endorfin, lektura książki nie czyni nas ani trochę szczęśliwszymi.
Warto zawziąć się w sobie i w skupieniu przeć naprzód, jak toporny lodołamacz. Po pewnym
czasie coś kliknie i zaskoczymy. Wtedy dopiero z jako taką swobodą zaczniemy
się przemieszczać w tej gęstwinie wydarzeń, które się dzieją, działy lub zaczną
dopiero dziać.
Dom schadzek to jeden wielki replay o iście teatralnej strukturze.
Odgrywanie roli, gestykulacja, puste uśmiechy, podążanie za scenariuszem – i od
nowa to samo. Przy czym każde kolejne powtórzenie tych samych scen jest nieco
inne, różni się jakimś szczególikiem czy perspektywą. Coś jak słynne Disintegration Loops Williama
Basinskiego w muzyce, gdzie każde kolejne odtworzenie tej samej taśmy
powodowało jej stopniowy rozpad, z tym że u Grilleta jest odwrotnie.
Alain Robe-Grillet według sztucznej inteligencji. (źródło: Midjourney, prompt: Milczenie Liter) |
Pisarz od czasu do czasu dorzuca
jakiś nowy szczegół – i jestem pewien, że robi to celowo. Przykładowo, najpierw
czytamy o bliżej niezidentyfikowanym Amerykaninie, który w jednym z kolejnych
wariantów tej samej historii zyskuje nazwisko: Johnson, a w jakiś czas później
jest już sir Ralfem Johnsonem. Podobnie drobna eurazjatycka służąca o kamiennej
twarzy – wpierw bezimienna, przy kolejnych odtworzeniach wiemy już, że na imię
jej Kim. Ktoś upuszcza na ziemię kieliszek, który tłucze się na tysiąc kawałków;
później dowiadujemy się kto i dlaczego to zrobił. Itd., itp. Chociaż dzieje się
z grubsza rzecz biorąc ciągle to samo, to jednak wiemy coraz więcej. Dzięki
temu zabiegowi cała to złożona struktura nabiera kształtów z każdą kolejną
stroną. To tak, jakby rozmazany widok z lornetki stopniowo się wyostrzał, stopniowo
ukazując wszystkim cierpliwym coraz więcej szczegółów.
Ten zabieg powoduje, że lektura
książki jest niezwykłym doświadczeniem. Czymś odświeżającym, zmuszającym do
przyjęcia nowej perspektywy. Podane w oryginalny sposób bodźce ubogacają i
rozwijają mózg czytelnika. Przeczytałem w swym życiu tysiące książek, ale z
czymś takim się jeszcze nie spotkałem. Pozorna bezduszność narracji powoduje,
iż zamiast podlegać emocjom opisanym przez autora, wytwarzamy je sami, by choć
w niewielkim stopniu zapełnić tę ziejącą pustkę, która wylewa się z każdej
strony. Dzięki temu – i być może zgodnie z planem autora – sami angażujemy się
w rozpisane przez niego przedstawienie, śmiejemy się, gdy zamiatacz analfabeta
kolejny raz podniesie gazetę, z której nic nie zrozumie, wzruszamy nad losem
Loraine, być może poczujemy nawet dreszcz grozy napotykając postać Dziwnego
Taksówkarza (jak sam go sobie nazwałem).
- Dlaczego objechał pan bez pasażera budynek aż do skweru, który się znajduje z tyłu, zamiast czekać na postoju przed hotelem?
Chińczyk znów chytrze i trochę niepokojąco mruży oko: „Mam nosa – mówi. – Policyjnego nosa”. I wybucha swoim piskliwym śmiechem.
Amerykanin wysiada z samochodu i odchodzi, nie wiedząc co robić. (…) Niepokoi go ten taksówkarz, który nie odjeżdża, ale stoi ciągle przy chodniku. Kiedy decyduje się rzucić okiem w jego stronę, żeby się przekonać, na co Chińczyk czeka, przednie drzwiczki wozu uchylają się i mały człowieczek wysuwa głowę i rękę wskazując uprzejmie wejście; lęka się pewnie, aby jego klient nie zgubił się w słabo oświetlonej alei (…).
Jakby tego wszystkiego było mało,
mamy w Domu schadzek również wątek
quasi-kryminalny: tajemniczy zgon (morderstwo?) Edwarda Mannereta, lokalnego bogacza,
artysty i naukowca. Dlaczego zginął?
Wreszcie coś świeżego, coś
innego! – aż się chce krzyknąć. Jedyne, czego mi brakuje, to jakiś mocniejszy
akcent na koniec, może jakiś morał, mocniejsza puenta. Ale i tak jest świetnie.
"Dom schadzek" od wewnątrz. (fot. Milczenie Liter) |
Francuski pisarz wręcza nam
niezbędne rekwizyty i gdy już zaczniemy krążyć po orbicie powtarzających się
wydarzeń, w emocjonalnej pustce, sami zaczniemy ją zapełniać. W sumie po co ma
to robić za nas autor? Robbe-Grillet jest nowatorski, frapujący i oschły. Tak właśnie zostałem literackim fetyszystą: nie
potrafiłem – i nie chciałem! - przestać się ocierać o jego szorstką prozę.
Na dziś jest to najlepsza
książka, jaką przeczytałem w tym roku.
Chapeau bas, panie Robbe-Grillet.
Będzie czytane.;)
OdpowiedzUsuńYeah! Myślę, że się nie rozczarujesz :)
OdpowiedzUsuńPełna zgoda! Aż mnie zachęciłeś, żeby znowu po nią sięgnąć; a ja polecam "Gumy" i "Żaluzję" :)
OdpowiedzUsuń"Żaluzja" już przeczytana, recenzja za jakiś czas. "Gumy" mam, ale jeszcze nie zasiadłem do lektury. No i dziękuję - od Twojej polecajki zaczęła się moja przygoda z Robbe-Grilletem :)
OdpowiedzUsuńProza Robbe-Grilleta jest bardzo wymagająca, ale i zapewniająca ogrom emocji. Na mnie także wywarła ogromne wrażenie, a czytałem "Gumy", Żaluzję" oraz właśnie "Dom schadzek ".
OdpowiedzUsuń