ALAIN ROBBE-GRILLET - Dom schadzek [recenzja #94]

 


Niesamowite eksperymenty z czasem i przestrzenią.

***


📕 WYDAWNICTWO: Czytelnik
🕒 ROK WYDANIA: 1967
📖 ILOŚĆ STRON: 204

OCENA:    



 

Dom schadzek to wyśmienita książka, a pod wieloma względami wręcz unikatowa.

Fabuła – jeśli możemy o niej w ogóle mówić – jest bardzo prosta: bohater-narrator udaje się do Niebieskiej Willi na przyjęcie wydane przez Lady Awę, właścicielkę owego przybytku. Niebieska Willa to właśnie tytułowy dom schadzek.

Póki co – przyznacie – nic spektakularnego. Ale zaraz będzie się robić coraz ciekawiej.

Na początek postacie. Bohaterowie powieści Robbe-Grilleta przypominają manekiny lub figurki napędzane jakimś tajemnym mechanizmem. Ich egzystencja ogranicza się do odgrywania swojej roli i powtarzania wciąż tych samych czynności. Autor kompletnie pomija aspekty uczuciowe i emocjonalne, nie zajmuje się psychiką postaci. Jedyne, co go interesuje, to opisanie gestów, zachowań, czy pozycji, w jakich ułożyło się ciało gdy np. jeden z bohaterów zasnął na kanapie.

W pozostałych częściach salonu kwitną jeszcze w najlepsze miejscowe intrygi, jak gdyby nic się nie stało. Na pierwszym planie na przykład, na prawo, dwie kobiety, dość blisko jedna od drugiej – wyraźnie związane jakąś chwilową sprawą, choć nie wydają się wcale zajęte rozmową (…). Starsza siedzi na kanapie obitej czerwonym – a raczej żółtym – aksamitem i z uśmiechem obserwuje młodszą, która stoi przed nią, zwrócona jednak profilem w inną stronę (…). Młoda kobieta robi krok w kierunku czerwonej kanapy i – bardzo powoli – miękkim i wdzięcznym ruchem lewego ramienia unosząc leciutko rąbek sukni, klęka na jedno kolano przed lady Awą.

Sposób prowadzenia narracji przypomina wyzutą z emocji relację sportową. Jeden kopnął do drugiego, trzeci szybko biegnie, a czwarty padł na murawę, bo łapią go skurcze. Tylko tyle i aż tyle – żadnej dramaturgii. Suche sprawozdanie, twarde fakty, zaburzona chronologia – na tym skupia się autor/narrator.

Nie uświadczymy nagłych zwrotów akcji, suspensów, czy przyspieszenia fabuły. Dom schadzek nie jest podzielony na rozdziały czy części – wydarzenia toczą się nieprzerwanie, kotłują się, zachodzą na siebie, znikają i pojawiają się na nowo.

Dziełko francuskiego pisarza jest tak inne od „zwyczajnych” książek, że trudno nawet wybrać reprezentatywny cytat. Kolejna rzecz na opak. Każdy cytat będzie jak śrubka wyjęta z wielkiego mechanizmu. Sama w sobie nijaka i drobna, kompletnie nieatrakcyjna, dopiero w towarzystwie sobie podobnych stworzy sensowną całość. Jednym słowem, nie da się poczuć niesamowitej mocy tej książki po kilku cytatach. Mogą one co najwyżej dać skromną próbkę stylu Robbe-Grilleta.

Robbe-Grillet w domu schadzek.
(źródło: Midjourney, prompt: Milczenie Liter)

A jest on naprawdę nietuzinkowy. Czasem zachwycamy się powieściami szkatułkowymi. Przy Grillecie wszystkie te zachwyty są śmiechu warte. Dom schadzek to dopiero prawdziwa szkatuła! Posiada kilka, jeśli nie kilkanaście, warstw. Powtarzające się wątki pojawiają się regularnie, by po chwili zniknąć pod kolejną warstwą narracji.

Kiedy służąca weszła do pokoju po raz drugi, lady Awa mogła się przekonać, że Kim sprawdziła szybkim spojrzeniem, czy paczka jest na miejscu. Gdyby skrytka znajdowała się w tym pokoju, koperta byłaby od dawna schowana, pomyślała dziewczyna, myśli lady Awa, mówi grubas o czerwonej twarzy, który właśnie opowiada tę historię swojemu sąsiadowi na widowni małego teatru.

Scena rzeczywista przechodzi w scenkę odgrywaną w teatrze, która widoczna jest w ilustracji na pierwszej stronie gazety wyrzuconej na bruk i oglądanej przez zamiatacza ulic; a wszystko to opowiada pewien grubas z czerwona twarzą i, jak się okazuje, kolejny akt tej historii przedstawiony jest na wyrzeźbionej scenie w pierścieniu osadzonym na palcu grubasa. I tak dalej, i tak dalej; niemożnością jest się połapać w tym galimatiasie i dojść do tego, która scena jest prawdziwa. Tym bardziej, że – jak już wspomniałem – autor ma w głębokim poważaniu chronologię i nieraz do opisu sceny, z przeszłości dokłada wydarzenie, które jeszcze nie miało miejsca.

Z czymś takim się jeszcze nie spotkałem. Francuski pisarz używa czasu jak plasteliny. Rozciąga go, ugniata i modeluje wedle swoich potrzeb, a wszystko z gracją prawdziwego zegarmistrza. Poszczególne sceny fantastycznie łączą się ze sobą.

Ta scena miała zapewne miejsce innego wieczoru. A jeśli nawet dziś, to w każdym razie trochę wcześniej, przed odejściem Johnsona. Jego wysoką, ciemną sylwetkę lady Awa wskazuje bowiem oczyma dodając: „A teraz proszę jeszcze raz z nim zatańczyć”. (…) Nagle następuje zmiana dekoracji.

Dlatego też lektura powieści Robbe-Grilleta jest wymagająca. Wymaga nie tylko czasu, ale przede wszystkim uwagi i skupienia. Najtrudniejszy jest początek. Mózg, z braku materiału porównawczego, nie wydziela endorfin, lektura książki nie czyni nas ani trochę szczęśliwszymi. Warto zawziąć się w sobie i w skupieniu przeć naprzód, jak toporny lodołamacz. Po pewnym czasie coś kliknie i zaskoczymy. Wtedy dopiero z jako taką swobodą zaczniemy się przemieszczać w tej gęstwinie wydarzeń, które się dzieją, działy lub zaczną dopiero dziać. 

Dom schadzek to jeden wielki replay o iście teatralnej strukturze. Odgrywanie roli, gestykulacja, puste uśmiechy, podążanie za scenariuszem – i od nowa to samo. Przy czym każde kolejne powtórzenie tych samych scen jest nieco inne, różni się jakimś szczególikiem czy perspektywą. Coś jak słynne Disintegration Loops Williama Basinskiego w muzyce, gdzie każde kolejne odtworzenie tej samej taśmy powodowało jej stopniowy rozpad, z tym że u Grilleta jest odwrotnie.

Alain Robe-Grillet według sztucznej inteligencji.
(źródło: Midjourney, prompt: Milczenie Liter)

Pisarz od czasu do czasu dorzuca jakiś nowy szczegół – i jestem pewien, że robi to celowo. Przykładowo, najpierw czytamy o bliżej niezidentyfikowanym Amerykaninie, który w jednym z kolejnych wariantów tej samej historii zyskuje nazwisko: Johnson, a w jakiś czas później jest już sir Ralfem Johnsonem. Podobnie drobna eurazjatycka służąca o kamiennej twarzy – wpierw bezimienna, przy kolejnych odtworzeniach wiemy już, że na imię jej Kim. Ktoś upuszcza na ziemię kieliszek, który tłucze się na tysiąc kawałków; później dowiadujemy się kto i dlaczego to zrobił. Itd., itp. Chociaż dzieje się z grubsza rzecz biorąc ciągle to samo, to jednak wiemy coraz więcej. Dzięki temu zabiegowi cała to złożona struktura nabiera kształtów z każdą kolejną stroną. To tak, jakby rozmazany widok z lornetki stopniowo się wyostrzał, stopniowo ukazując wszystkim cierpliwym coraz więcej szczegółów.

Ten zabieg powoduje, że lektura książki jest niezwykłym doświadczeniem. Czymś odświeżającym, zmuszającym do przyjęcia nowej perspektywy. Podane w oryginalny sposób bodźce ubogacają i rozwijają mózg czytelnika. Przeczytałem w swym życiu tysiące książek, ale z czymś takim się jeszcze nie spotkałem. Pozorna bezduszność narracji powoduje, iż zamiast podlegać emocjom opisanym przez autora, wytwarzamy je sami, by choć w niewielkim stopniu zapełnić tę ziejącą pustkę, która wylewa się z każdej strony. Dzięki temu – i być może zgodnie z planem autora – sami angażujemy się w rozpisane przez niego przedstawienie, śmiejemy się, gdy zamiatacz analfabeta kolejny raz podniesie gazetę, z której nic nie zrozumie, wzruszamy nad losem Loraine, być może poczujemy nawet dreszcz grozy napotykając postać Dziwnego Taksówkarza (jak sam go sobie nazwałem).

- Dlaczego objechał pan bez pasażera budynek aż do skweru, który się znajduje z tyłu, zamiast czekać na postoju przed hotelem?

Chińczyk znów chytrze i trochę niepokojąco mruży oko: „Mam nosa – mówi. – Policyjnego nosa”. I wybucha swoim piskliwym śmiechem.

Amerykanin wysiada z samochodu i odchodzi, nie wiedząc co robić. (…) Niepokoi go ten taksówkarz, który nie odjeżdża, ale stoi ciągle przy chodniku. Kiedy decyduje się rzucić okiem w jego stronę, żeby się przekonać, na co Chińczyk czeka, przednie drzwiczki wozu uchylają się i mały człowieczek wysuwa głowę i rękę wskazując uprzejmie wejście; lęka się pewnie, aby jego klient nie zgubił się w słabo oświetlonej alei (…).

Jakby tego wszystkiego było mało, mamy w Domu schadzek również wątek quasi-kryminalny: tajemniczy zgon (morderstwo?) Edwarda Mannereta, lokalnego bogacza, artysty i naukowca. Dlaczego zginął?

Wreszcie coś świeżego, coś innego! – aż się chce krzyknąć. Jedyne, czego mi brakuje, to jakiś mocniejszy akcent na koniec, może jakiś morał, mocniejsza puenta. Ale i tak jest świetnie.

"Dom schadzek" od wewnątrz.
(fot. Milczenie Liter)

Francuski pisarz wręcza nam niezbędne rekwizyty i gdy już zaczniemy krążyć po orbicie powtarzających się wydarzeń, w emocjonalnej pustce, sami zaczniemy ją zapełniać. W sumie po co ma to robić za nas autor? Robbe-Grillet jest nowatorski, frapujący i oschły.  Tak właśnie zostałem literackim fetyszystą: nie potrafiłem – i nie chciałem! - przestać się ocierać o jego szorstką prozę.

Na dziś jest to najlepsza książka, jaką przeczytałem w tym roku.

Chapeau bas, panie Robbe-Grillet.

Komentarze

  1. Yeah! Myślę, że się nie rozczarujesz :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Pełna zgoda! Aż mnie zachęciłeś, żeby znowu po nią sięgnąć; a ja polecam "Gumy" i "Żaluzję" :)

    OdpowiedzUsuń
  3. "Żaluzja" już przeczytana, recenzja za jakiś czas. "Gumy" mam, ale jeszcze nie zasiadłem do lektury. No i dziękuję - od Twojej polecajki zaczęła się moja przygoda z Robbe-Grilletem :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Proza Robbe-Grilleta jest bardzo wymagająca, ale i zapewniająca ogrom emocji. Na mnie także wywarła ogromne wrażenie, a czytałem "Gumy", Żaluzję" oraz właśnie "Dom schadzek ".

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Jeśli recenzja lub książka wzbudziła w Tobie jakiekolwiek emocje - nie wahaj się, SKOMENTUJ :)

Copyright © MILCZENIE LITER