JUAN RULFO - Równina w płomieniach [recenzja #87]
Wytrawna literatura fotograficzna.
***
OCENA:
Ujęcie pierwsze. Gwałtowne opady
deszczu zalewają wioskę. Ojciec ze smutkiem obserwuje, jak piękna jałówka,
którą podarował dorastającej córce, znika w odmętach wody. Jałówka znika, twarz
ojca mokra. Może to woda, może łzy…
Stop.
Ujęcie drugie. Starszy, zgarbiony
mężczyzna dźwiga na plecach rannego. Pokryty kilkoma warstwami potu, ledwo już idzie,
zatacza się. Ma nadzieję, że wkrótce dojdą do wioski, gdzie ktoś opatrzy rany
jego synowi. A póki co, niesie go na własnych plecach. Ciężar to podwójny,
bowiem syn jest mordercą i grabieżcą. Ojciec go wyklął, ale jednak niesie.
Stop.
Ujęcie trzecie. Młody chłopak.
Już na pierwszy rzut oka widać, że dziwny. Nienaturalnie wyrośnięta głowa,
chyba choruje na wodogłowie. Rówieśnicy wyśmiewają go, obrzucają kamieniami.
Wraca do domu, do matki chrzestnej, która się nim opiekuje, i do kucharki
Felipy. Macario, bo tak mu na imię, zastanawia się, czy tej nocy Felipa znów
się zakradnie do jego łóżka.
Stop.
Pokaz fotografii dobiegł końca.
Ludzie wstają z miejsc, opuszczają salę.
Spojrzałem w bok – za korbkę
niewielkiego aparaciku, rozświetlonego teraz mdłym światłem, pociągał
niepozorny, starszy mężczyzna. Lekko obwisłe policzki oraz dwie zmarszczki
biegnące od kącików ust w dół podbródka nadawały mu wygląd nobliwego,
zgorzkniałego erudyty, a przenikliwy wzrok tylko podkreślał te wrażenie. Wciąż
przenosił się z miejsca na miejsce, lustrował to prawą, to lewą stronę; jakby
nieustannie szukał kolejnych obiektów do sfotografowania lub opisania.
Juan Rulfo przy swoim aparaciku. Ja ukryty gdzieś wśród publiczności. (źródło: Midjourney, prompt: Milczenie Liter) |
A więc tak wygląda ten znany Meksykanin,
Juan Rulfo. Podobno oprócz robienia świetnych fotografii pisze także książki. Mówią,
że te jego urządzenie w magiczny sposób przenosi czytelnika wewnątrz każdej z fotografii.
Że tak naprawdę, sceny które na nich widzimy, nigdy się nie wydarzyły i są
jedynie ilustracją wydarzeń z książek, które sam napisał. Przyznaję: brzmi to niesamowicie i
niewiarygodnie, ale nie jestem w stanie zweryfikować tych teorii. Niech uczynią
to ci, którzy przeczytają jego publikacje, jak chociażby zbiór opowiadań pt. Równina w płomieniach.
***
Kilkadziesiąt lat później
Czuję się dziwnie, jakbym po
wielu latach snu nagle wyskoczył z pudełka, trzymany w czasoprzestrzennym
areszcie przez samego Rulfo. Wiem jednak, że powinienem skrobnąć parę słów na
temat jego opowiadań, zatem bez zbędnej zwłoki przystępuję do rzeczy.
Równina w płomieniach to jedyny
zbiór opowiadań autorstwa Rulfo. Składa się na niego piętnaście krótkich
historii, których akcja zazwyczaj toczy się niespiesznym tempem w meksykańskich
wioskach i bezdrożach. Są to proste historie, w dobrym tego słowa znaczeniu.
Nie znajdziemy tutaj wyrafinowanych zwrotów akcji, pędzącej fabuły i
porywających dialogów. Na szczęście Rulfo jest zbyt dobrym pisarzem, by
zadowolić się kilkoma przewidywalnymi migawkami. Wnikliwy czytelnik zauważy,
jak misternie skonstruowane są te opowiadania, i jak te proste zdawałoby się
sytuacje walą obuchem po łbie mocniej, niż rozmyślania niejednego filozofa.
Dużo w nich śmierci, cierpienia,
złoczyńców, cudzołożników, owrzodzonych, wynaturzonych, walczących o dobrą
sprawę, jak i rabusiów. Istna parszywa piętnastka.
To proza wyrafinowana w smaku.
Jak meksykański przysmak, guacamole, nie porywa od pierwszego wejrzenia i wcale
nie ma zamiaru tego robić. Wymaga uwagi i wytrwałości, ale odda wszystko z
nawiązką, bo każdy kolejny kęs smakuje coraz lepiej, o czym niniejszym
zaświadczam.
Jak zawsze przy okazji recenzowania
zbiorów opowiadań, wyróżniam kilka, które najbardziej przypadły mi do gustu:
4. Bo jesteśmy bardzo biedni
Nie sposób nie uśmiechać się pod
nosem podczas lektury tego opowiadania. Rulfo ze śmiertelną powagą umieszcza
swych bohaterów w tragikomicznej sytuacji. Oto jedną z meksykańskich wiosek
nawiedza powódź. Porywa ze sobą zwierzęta, domy, dobytki wielu mieszkańców.
Szczególne znaczenie okazuje się mieć pewna jałówka, którą ojciec ofiarował
swej dorastającej córce. Jałówka miała ją uchronić przed zepsuciem i zejściem
na złą drogę, a oto zniknęła gdzieś pod falami wody. Woda brudna, a co będzie z
czystością córki?
3. Talpa
Te opowiadanie wzbudziło we mnie
najwięcej emocji. Świetna, niesamowicie plastyczna historia, która aż się prosi
o sfilmowanie. Ciekawa konstrukcja, Rulfo zaczyna od końca, następnie zanurza
się w przeszłość i opowiada jak do tego zakończenia doszło. Tanilo Santos
cierpiał z powodu okropnego owrzodzenia pokrywającego większość jego ciała
paskudnymi wykwitami, z których co rusz sączyła się żółta wydzielina.
Nieuleczalna choroba. Jako ostatniej deski ratunku Tanilo złapał się Matki
Boskiej z Talpy. Wierzył, że jedno jej spojrzenie uzdrowi go z wrzodów i
chociaż sam ledwo chodził, namawiał brata i swoja żonę Natalię, by razem z nim
wybrali się na kilkudniową pielgrzymkę do Talpy. W końcu ulegają jego namowom.
Ejutla, na drodze do Talpy. (źródło: www.livingandworkinginmexico.wordpress.com) |
2. Anacleto Morones
Dziełko. Jest tu absolutnie
wszystko: niewymuszony humor pierwszej jakości, ciekawi bohaterowie, misterna
konstrukcja. Oto do mieszkającego samotnie ranczera Lucasa Lucatero przybywa
grupa dziesięciu pobożnych staruszek prosząc o zaświadczenie o boskości i
cudach, które za życia zdziałał tytułowy Anacleto. Tak się składa, że obaj
panowie znali się bardzo dobrze. Problem w tym, że w temacie domniemanej
boskości Anacleta nasz bohater ma nieco inne zdanie niż świątobliwe matrony.
Cała historia jest w zasadzie zapisem ich rozmowy. I trzyma czytelnika w
napięciu aż do ostatniego słowa, mimo pozornego braku akcji. Dlatego właśnie
literacki kunszt Rulfo objawia się najlepiej właśnie w tym opowiadaniu.
Stare cholery! Ani jednej znośnej. Każdej z nich już stuknęła pięćdziesiątka. Powiędłe jak łopuchy, suche i nastroszone. Nie ma się czego chwycić.
Wyimaginowana ilustracja do Anacleto Moralesa. (źródło: Midjourney, prompt: Milczenie Liter) |
1. Luvina
…za to w Luvinie meksykańskiemu
pisarzowi udało się wyczarować niesamowity klimat. Dwóch nieznajomych rozmawia
w barze. Jeden pragnie się dostać do Luviny, drugi spędził tam wiele lat i
opowiada, czego podróżny może się spodziewać w nowym miejscu.
Luvina to najwyższe i najbardziej
kamieniste z okolicznych wzgórz. Jałowa ziemia, na której nic nie chce rosnąć,
żadnej zieleni, ani jednego drzewka. Do tego wiecznie wiejący wiatr, który
bezlitośnie smaga po twarzy wulkanicznym piaskiem. Błękit nieba, który nigdy
nie wychodzi zza chmury pyłu Mieszkańcy? Garstka wysuszonych staruchów.
Porwał mnie opis tej nędznej
wioski. Druga sprawa: po co nieznajomy tak bardzo pragnął dostać się do Luviny?
Wiedząc, że spotka go tam pustka, wiatr i śmierć? Nie daje mi to spokoju.
Ja bym powiedział, że to jest miejsce, gdzie gnieździ się smutek. Gdzie uśmiech jest nieznany, jakby wszystkim ludziom skamieniały twarze. I jeżeli pan zechce, może pan zobaczyć ten smutek o każdej porze. Wiatr, który tam wieje, zakłóca go, ale nigdy nie unosi ze sobą. Jest tam ciągle, jakby tam się urodził. I można nawet próbować jego smak i zapach, bo zawsze jest nad człowiekiem, napiera na człowieka i zawsze uciska jak wielki opatrunek na żywym sercu.
Ta genialna opowieść jest zresztą
głębsza, niż się to z początku wydaje. Opowieść starszego mężczyzny przypomina
rozmowę nauczyciela z niedoświadczonym słuchaczem, uczniem. Albo, idąc jeszcze
dalej: to starość przemawiająca do młodości. Luvina jako miejsce opuszczone,
miejsce gdzie czas się zatrzymał, gdzie powtarzają się te same wydarzenia, może
być równie dobrze metaforą czyśćca. Słuchając opowieści doświadczonego
narratora możemy wyobrazić sobie, co czeka wędrowca. Niepokój osiąga swój zenit,
gdy zdamy sobie sprawę, że owym wędrowcem jesteśmy my sami.
Jedno z klimatycznych zdjęć autorstwa Juana Rulfo, rok 1940. (źródło: www.esferacultural.com) |
Zanim przejdę do podsumowania,
jeszcze jedna ciekawostka. W ostatecznej wersji tego zbiorku znalazło się 17
opowiadań, natomiast w polskim wydaniu jest ich 15. Których brakuje i dlaczego?
Nie ma La herencia de Matilde Arcángel
(„Dziedzictwo Matyldy Archanioł„ – opowieść o nienawiści między ojcem i synem), i
El día del derrumbe („Dzień upadku”).
Zostały dodane w 1971 roku – w tym samym roku, w którym ukazał się polski
przekład. Szkoda wielka - zabrakło trochę czasu, by polski czytelnik mógł się z
nimi zapoznać. „Dziedzictwo Matyldy…” przeczytać można w jednym z numerów Literatury na świecie (nr 5/1988, tom
202).
Jako całość, Równina w płomieniach prezentuje zaskakująco równy poziom.
Większość opowiadań to więcej niż solidna literatura, spalona słońcem i znojem
meksykańskiej prowincji. Jednak kilka z nich wyróżnia się zdecydowanie, m.in.
wspomniane już Talpa czy Anacleto Morales. Na deser oczywiście Luvina – jedno z najlepszych opowiadań,
jakie przeczytałem w ostatnim czasie.
Sam Juan Rulfo był niezwykle
ciekawą postacią. Im więcej o nim czytam, tym bardziej mnie intryguje. Jego
dorobek literacki to zaledwie trzy pozycje – poza recenzowanym zbiorkiem
opowiadań składa się na niego skromna powieść Pedro Páramo oraz zbiór pism Złoty
kogut. To wszystko. Za Pedro Páramo
zresztą zabiorę się wkrótce – Borges nazwał je jednym z najlepszych tekstów, jakie kiedykolwiek opublikowano w jakimkolwiek języku.
Kolejne klimatyczne zdjęcie z portfolio Rulfo. Mniej więcej tak sobie wyobrażam Luvinę. (źródło: esferacultural.com) |
Zupełnie inaczej ma się sprawa z
fotografiami. Fundacja im. Juana Rulfo wciąż przechowuje negatywy blisko 6
tysięcy zdjęć autorstwa Meksykanina. To ogromna spuścizna.
Wracając jednak do Równiny w płomieniach. To zbiór
kolejnych 15 zdjęć, bowiem każde opowiadanie tutaj przypomina fotografię.
Dlatego nie dziwi brak fabuły, fragmentaryczność narracji i plastyczne,
konkretne opisy. I choć czasem brak im ikry, nie sposób odmówić Rulfo talentu,
który w kilku opowiadaniach zaskakuje swoją skalą.
Kojarzę tego autora za sprawą powieści "Pedro Páramo", po którą od pewnego czasu planuję sięgnąć. Okładka Znaku jest hipnotyzująca.
OdpowiedzUsuńA co do awanturników i złodziejaszków z Ameryki Łacińskiej, to polecam "Syna złodzieja" Manuela Rojasa oraz "Wielkie pustkowie" João Guimarãesa Rosy.
Dzięki za polecajki - Rosę chyba nawet gdzieś mam, Rojasa nie znam - chętnie nadrobię braki.
OdpowiedzUsuńCo do "Pedro Páramo" - recenzja za jakiś czas. Powiem tylko tyle, że jest jeszcze lepsza, niż "Równina w płomieniach".