Rozmowa z Andrzejem Świrkowskim [WYWIAD #03]
Ostatnio tak się zdarzyło (zrządzenie losu czy nie?), że w moje ręce wpadło wiele książek z azjatyckiego kręgu kulturowego. Zachwyciłem się designem książek z Wydawnictwa Tajfuny, pozostaję pod wrażeniem prozy Pyun Hye-Young (wydawnictwo Kwiaty Orientu, recenzja TUTAJ), inspirującym przeżyciem była lektura Gąsienicy Ranpo Edogawy (recenzja TUTAJ).
Wśród tych azjatyckich delikatesów wymienić należy wyśmienite wstępy do Gąsienicy Ranpo Edogawy oraz Piekła w butelkach, oba autorstwa Andrzeja Świrkowskiego*. Ktoś, kto pisze takie wstępy, musi być niezmiernie ciekawą osobą. I tak też jest w istocie!
Zapraszam na wielowątkową, choć krótką rozmowę - o japońskiej literaturze, grozie, filmie a nawet muzyce. Nie zabraknie także osobistych książkowych polecajek Andrzeja Świrkowskiego. Zapraszam serdecznie, nie tylko miłośników Japonii i literatury azjatyckiej.
* Doktor Andrzej Świrkowski - japonista, tłumacz, na co dzień wykładowca w Zakładzie Japonistyki poznańskiego Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. Były stypendysta japońskiego Ministerstwa Edukacji na Uniwersytecie Waseda. Obszarem jego badań jest literaturoznawstwo japońskie. Zajmuje się popularyzacją i tłumaczeniem przedwojennej literatury z pogranicza kryminału, horroru i fantastyki.
(prawie cały opis zaczerpnąłem ze strony Wydawnictwa Tajfuny).
MILCZENIE LITER: Na początek dość oczywiste pytanie, które jednak muszę zadać. Jak się u Pana zaczęło zainteresowanie kulturą japońską? Czy był jakiś moment przełomowy, który sprowadził Pana na tę ścieżkę?
Andrzej Świrkowski: To było chyba w 2003 albo w 2004 roku, miałem więc wówczas jakieś 20 lat. Na Wydziale Filologiczno-Historycznym Uniwersytetu Gdańskiego, gdzie wówczas studiowałem, działał DKF „Miłość blondynki”, w ramach którego zorganizowano pokaz filmu Kobayashiego Masakiego Kwaidan (jest to adaptacja czterech opowiadań niesamowitych Lafcadio Hearna). Od zawsze uwielbiałem kino, ale do tamtej pory filmy japońskie jakoś mnie omijały. Aż wstyd się przyznać, ale Japonia była mi wówczas zupełnie obojętna. To wszystko zmieniło się po obejrzeniu arcydzieła Kobayashiego. Oczarowany jego atmosferą – począwszy od gry aktorów, poprzez niesamowitą scenografię, niepokojącą muzykę Takemitsu Tōru – zacząłem oglądać wszystkie japońskie filmy, do jakich udało mi się dotrzeć. Myśl o nauce języka pojawiła się, gdy okazało się, że mnóstwo tytułów, które chcę poznać nie posiada angielskich napisów. Po jakichś dwóch latach nauki, kiedy zdałem sobie sprawę, że nie wyłapuję z dialogów prawie nic poza „arigatō” czy „desuka”, stało się jasne, iż bez studiów japonistycznych nie osiągnę założonego celu. Zdecydowałem się więc na japonistykę na UAM, gdzie po pierwszej, nieudanej próbie udało mi się dostać w 2008 roku. Jeszcze sporo czasu musiało jednak upłynąć zanim zacząłem rozumieć filmy japońskie w oryginale.
"Kwaidan" Lafcadio Hearna. Okładka polskiego wydania z 1984 roku.
(źródło: domena publiczna)
Od jakiegoś czasu - głównie wśród nastolatków - panuje moda na azjatycką muzykę (K-pop, J-pop itp.) Jaka jest Pana opinia na temat tych zjawisk? Japońskie disco-polo i kicz, czy raczej ciekawa forma wprowadzenia młodych osób w świat Japonii?
Ojej, nie będziemy rozmawiać o literaturze? Stawia mnie Pan przed dwiema skrajnościami, więc proszę wybaczyć, że odpowiem wymijająco. Nastolatkiem nie jestem już od dawna, ale wydaje mi się, że J-pop już dawno przestał być modny, a i nigdy nie osiągnął tej popularności, co K-pop, są to więc moim zdaniem zjawiska raczej niewspółmierne. Podejrzewam, że nawet wśród studentów japonistyki dużo więcej osób słucha muzyki koreańskiej niż japońskiej. Do tego nie przekonuje mnie zawarta w pytaniu sugestia, że powinienem te gatunki muzyczne traktować jako jedną, wielką, niepodzielną szarą masę. Niewątpliwie w obu krajach znajdziemy całe mnóstwo wartych uwagi wykonawców. Sam swego czasu słuchałem sporo muzyki z Japonii, także tej popowej. Ostatnio niestety z powodu nawału pracy naukowej i tłumaczeniowej króluje u mnie w domu ambient i pochodne gatunki muzyki tła.
Wracając do drugiej części pytania, jeśli tego rodzaju zainteresowania młodych ludzi miałyby w przyszłości wprowadzić ich na ścieżkę nauki języka obcego czy zgłębiania innej kultury, to ja nie będę protestował. Zresztą przecież nie tylko o muzyce tu mowa, weźmy popularną serię mangi/anime Bungō Stray Dogs. Osobiście – fani mi wybaczą – szczerze jej nie znoszę, próbowałem oglądać ją kilka razy, ale każda sekunda była dla mnie torturą nie do zniesienia. Z drugiej strony nie będzie chyba przesady, jeśli powiem, że w popularyzacji literatury japońskiej na świecie, BSD zdziałało więcej niż całe pokolenie japonistów. Występujące w serii postaci wzorowane są bowiem na słynnych japońskich pisarzach, czy raczej noszą takie same nazwiska. To że obecnie ukazuje się więcej tłumaczeń utworów literatury japońskiej na język polski niż kiedykolwiek wcześniej; to że są czytelnicy czekający na polskie tłumaczenia pisarzy takich jak Edogawa Ranpo czy Yumeno Kyūsaku, jest także zasługą tej serii.
Problem pojawia się w momencie, gdy nasz obraz Japonii w całości tworzy powierzchownie oglądana kultura popularna, bez prób dokonania jakichkolwiek głębszych refleksji. Wówczas hasło „Japonia” będzie dla nas tylko takim lusterkiem odbijającym nasze uprzedzenia, fobie czy pobożne życzenia.
Andrzej Świrkowski we własnej osobie.
(źródło: Andrzej Świrkowski)
Coraz częściej zauważyć można zaskakujący efekt uboczny tej mody: chęć nauki języka japońskiego wśród młodzieży. Czy nauka tego języka ma Pana zdaniem przyszłość (w naszym kraju)? – pytam oczywiście głównie pod kątem rynku pracy.
Znowu pozwolę sobie odpowiedzieć nieco wykrętnie. Mógłbym na przykład w tym miejscu zapytać Pana czy prowadzenie bloga o literaturze ma przyszłość (w tym kraju). Domyślam się jednak, że oczekuje Pan ode mnie odpowiedzi wskazującej czy znajomość języka japońskiego zapewnia łatwe i szybkie znalezienie zatrudnienia. Wielu spośród naszych absolwentów to osoby które pracują w Japonii bądź z językiem japońskim, jest też sporo osób których ścieżka kariery poszła w zupełnie inną stronę i wydaje mi się to zupełnie naturalne. Przyznam jednak, że niepokojące jest dla mnie postrzeganie studiów wyższych czy choćby tylko nauki języków obcych wyłącznie w kategoriach przepustki do zrobienia kariery zawodowej. Nauka języka japońskiego czy studia japonistyczne oraz każde inne studia filologiczne umożliwiają nam przede wszystkim dojrzenie czegoś więcej niż czubek własnego nosa. Nauka języka japońskiego nie polega jedynie na poznawanie słów czy struktur gramatycznych choć oczywiście stanowi to lwią część programu nauczania. Ucząc się języka japońskiego poznajemy także zasady funkcjonowania społeczeństwa pod wieloma względami różniącego się od naszego, zaczynamy je rozumieć. A że zrozumienie jest naturalnym wrogiem lęku, odpowiem Panu bez wahania – tak, nauka tego języka ma wielką przyszłość.
Wróćmy jednak do książek. Nie wiem czy jest możliwa krótka odpowiedź na to pytanie: co takiego fascynującego i niezwykłego jest w literaturze japońskiej?
Myślę, że można na Pana pytanie odpowiedzieć w podobny sposób, co na poprzednie. Zacznijmy jednak od określeń „niezwykła” i „fascynująca”, co do których wcale nie jestem taki przekonany, z góry zakładają bowiem, że zainteresowanie literaturą japońską będzie głównie chęcią spotkania czy obcego, a więc może też tajemniczego czy niezrozumiałego. Tymczasem może się okazać, że jest nam zaskakująco bliska.
Oczywiście jeśli spróbujemy wyróżnić jakieś charakterystyczne cechy literatury japońskiej, nie da się uciec od tego co odróżnia ją od "naszej". Lektura utworów japońskich uzmysławia nam bowiem przede wszystkim – mówię oczywiście z perspektywy osoby wychowanej w europejskim kręgu kulturowym – że możliwa jest literatura inna niż ta, do której przyzwyczaił nas zachodni kanon. Autorzy japońscy często wydają się na przykład nie przykładać szczególnej wagi do fabuły. Ich utwory mają nieraz epizodyczny charakter. Możemy wręcz odnieść wrażenie, że „nic się w nich nie dzieje”, bo właściwie czemu miałoby się dziać? Nasze życie rzadko kiedy jest dzianiem się. W literaturze japońskiej mamy do czynienia raczej z trwaniem, bez konkretnego początku czy końca. Ten brak wyrazistych zakończeń może wręcz irytować czytelników przyzwyczajonych do jakiegoś konkretnego finalnego akcentu. Kończymy ostatnią stronę i pozostajemy z jednym wielkim „to tyle?”. Różnice dotyczą też bohaterów, którzy często są pasywni, niechętni do podejmowania konkretnych działań, wykazują rezygnację czy może akceptację względem tego, co przynosi im los, a więc w dużej mierze różnią się od pewnych własnej wyjątkowości, aktywnych postaci literatury zachodniej. Oczywiście wszystko to jest daleko idącym uproszczeniem i znajdziemy bardzo wiele wyjątków od podanych przeze mnie przykładów. Ważne jest przede wszystkim by podchodzić do utworów japońskich z otwartym umysłem.
Do tej pory przeciętny polski czytelnik zna Pana z dwóch - nota bene świetnych - wstępów: do "Gąsienicy" Edogawy oraz "Piekła w butelkach" Kyūsaku Yumeno. Jakie asy kryje Pan w rękawie, jakie są Pana najbliższe plany jeśli chodzi o literaturę/publicystykę?
Stanowczo przecenia pan moją rozpoznawalność, ale dziękuję. Słowa uznania należą się jednak przede wszystkim wydawnictwu Tajfuny, które podjęło się ryzykownego zadania przedstawienia polskim czytelnikom tych i innych dotychczas nieznanych w Polsce, pisarek i pisarzy z Azji. Decyzja o tym, że każdy starszy utwór będzie poprzedzony krótką przedmową umieszczającą go w odpowiednim kontekście była moim zdaniem niezwykle cenna, bo choć przed chwilą sam przestrzegałem przed egzotyzowaniem japońskiej literatury, to prezentując czytelnikowi japońskie odpowiadania sprzed niemal wieku, czuję się w obowiązku dodać kilka słów wyjaśnienia. Z drugiej strony chciałem uniknąć podawania wszystkiego na tacy i pozwolić czytelnikom na samodzielne odczytanie i zinterpretowanie utworów, innymi słowy nie popadać w przesadnie belferski ton. Myślę że szczególnie dobrze widać to w przedmowie do Piekła w butelkach, ponieważ wstęp do Gąsienicy napisany był bardziej „po bożemu”.
Obecnie pracuję nad przekładem powieści Edogawy Ranpo Kotō no oni (roboczy tytuł brzmi Demon z samotnej wyspy). Mam do tego zadania bardzo osobisty stosunek, ponieważ powieść ta w dużej mierze zdecydowała o mojej obecnej drodze naukowej. Było to moje pierwsze zetknięcie z twórczością tego pisarza, a także jedna z pierwszych powieści japońskich jakie przeczytałem w oryginale. Już wtedy wywarła na mnie piorunujące wrażenie, stąd od dawna marzyłem żeby przełożyć ją na język polski. Dodam, że pracujemy z Tajfunami nad tym, żeby polskie wydanie opatrzone było ilustracjami Takenaki Eitarō, które zdobiły prasową publikację powieści w 1929 roku. Takenaka zilustrował utwory wszystkich ważniejszych autorów przedwojennej japońskiej literatury kryminalnej, a jego prace stanowią kwintesencję estetyki ero-guro-nansensu. Moim zdaniem Takenaka jest dla Edogawy tak samo istotny, jak Tenniel dla Carrolla czy Phiz dla Dickensa. Demon z samotnej wyspy to taki Ranpo w pigułce ponieważ mamy tu wymieszane elementy całej jego twórczości: trochę klasycznego kryminału, trochę literatury grozy, trochę przygody, a wszystko to napisane w jego niepodrabialnym gawędziarskim stylu. Tym razem przedmowę chciałbym poświęcić wątkom queerowym w twórczości Ranpo, jako że odgrywają niezwykle istotną rolę w Demonie z samotnej wyspy.
Kilka ilustracji autorstwa Eitarō Takenaki do Demona/Potwora z samotnej wyspy Ranpo Edogawy.
(źródło: Andrzej Świrkowski)
Wielkie wrażenie zrobił na mnie Ranpo Edogawa ze swoją "Gąsienicą". Czy oprócz "Demona/Potwora z Samotnej Wyspy", planowane są polskie przekłady kolejnych dzieł Ranpo Edogawy? Kto jak kto, ale jako "naczelny polski ranpolog" jest Pan z pewnością jest świetnie zorientowany w temacie.
Może nie tyle naczelny co jedyny, drobna a jednak, przyzna Pan, bardzo istotna różnica. Nie wiem nic o innych planowanych przekładach, natomiast może pana zainteresować informacja, że studenci trzeciego roku japonistyki UAM, w ramach moich zajęć z tłumaczenia tekstów literackich przełożyli kilka opowiadań Edogawy na język polski i powoli myślimy o ich publikacji. W szufladzie mam też tłumaczenia trzech wczesnych utworów Ranpo: Miedzianej dwusenówki (Nisen dōka, 1923), Kwitu (Ichimai no kippu, 1923) i Zabójstwa przy D****zaka (D-zaka no satsujin jiken, 1925), które chciałbym dołączyć do książkowej wersji mojej rozprawy doktorskiej poświęconej japońskiej literaturze kryminalnej z lat 1923-1937.
Na koniec tradycyjne pytanie, od którego - uprzedzam - nie można się wymigać. W imieniu swoim i Czytelników poproszę o 5 literackich polecajek: książek, które zrobiły na Panu największe wrażenie, spowodowały największy niepokój lub strach, zaskoczyły...
Z miłą chęcią. Nie wiem tylko czy lista ta Pana nie rozczaruje, bo brak na niej utworów japońskich. Najintensywniejszych przeżyć literackich doświadczyłem – zresztą dotyczy to zapewne większości osób – w okresie licealnym, kiedy literatury japońskiej po prostu jeszcze nie znałem. Kolejność tytułów chronologiczna. Aha i pozwoliłem sobie rozszerzyć listę do dziewięciu pozycji.
1. M.G. Lewis Mnich (1796). Najbardziej gotycka z gotyckich powieści, aż dziw bierze, że ukazała się w Bibliotece Narodowej.
2. Charles Dickens Klub Pickwicka (1836-1837) albo Nasz wspólny przyjaciel (1864-1865). Podobnie jak Wisława Szymborska wolę Dickensa od Dostojewskiego. Klub Pickwicka oczywiście nie wzbudził mojego niepokoju, ale jak mógłbym nie wymienić ulubionej powieści mojego ulubionego pisarza? Nasz wspólny przyjaciel to Dickens późny, a więc i mroczny, choć oczywiście po dickensowskiemu.
3. Jan Potocki Rękopis znaleziony w Saragossie (1847). Jak widać po dacie mam na myśli wersję skompilowaną przez Chojeckiego. Cieszę się, że zyskaliśmy w ostatnich latach możliwość zapoznania się z rekonstrukcją sporządzoną według domniemanego zamysłu autorskiego, ale cóż poradzę, że ten „nieprawdziwy” Rękopis był pierwszym, który przeczytałem.
4. Joseph Sheridan Le Fanu Obserwator (1872). Najwspanialszy utwór wiktoriańskiej literatury niesamowitej. Le Fanu chyba jako pierwszy pisarz wydobył pełnię grozy z sytuacji bycia obserwowanym. Z opowiadaniem tym zetknąłem się dzięki fenomenalnemu zbiorowi Fantastyczne opowieści Wydawnictwa Literackiego.
5. Raymond Roussel Locus Solus (1914). Swego czasu krążyły w różnych częściach internetu niepokojące obrazki będące jakoby symulacją objawów udaru mózgu – każdy element wygląda znajomo, ale nic nie jesteśmy w stanie rozpoznać. Locus Solus to ich powieściowy odpowiednik, choć nie jestem pewien czy to jeszcze literatura.
6. Antoni Słonimski Kroniki tygodniowe (1927-1939). Słonimski imponuje mi nie tylko jako pisarz, ale i jako człowiek. Kroniki niepokojące są przede wszystkim ze względu na swoją aktualność, ale mogę je czytać w kółko.
7. Mervyn Peake Tytus Groan (1946) albo Gormenghast (1950). Nie przeczytałem nigdy Tytusa samego, trzeciego tomu trylogii Gormenghast, ale muszę to w końcu nadrobić, bo dwie pierwsze części wywarły na mnie ogromne wrażenie. Obie książki cechują niesamowicie plastyczne opisy, jak przystało na powieści napisane przez malarza i ilustratora.
8. Alain Robbe-Grillet Żaluzja (1957). Paranoiczno-narratologiczne arcydzieło. Powieść, w której dosłownie nic się nie dzieje, a niepokoi jak mało która.
9. Roberto Bolaño 2666 (2004). Nagromadzenie zła w tej powieści jest tak przytłaczające, że nie wiem czy kiedykolwiek przeczytam ją po raz drugi.
Alain Robbe-Grillet.
(źródło: www.bbc.co.uk)
Żeby jednak nie zabrakło literatury japońskiej pozwolę sobie na podanie trzech najważniejszych według mnie powieści z nurtu detektywistyczno-niesamowitego, które najbardziej chciałbym przetłumaczyć:
1. Edogawa Ranpo Kotō no oni (Demon z samotnej wyspy, 1929-1930). Mam nadzieję, że ukaże się już w tym roku.
2. Oguri Mushitarō Kokushikan satsujin jiken (Zabójstwo w Domu Zarazy, 1934). Powieść detektywistyczna, która poziomem skomplikowania języka i fabuły sięga absolutnych granic absurdu. Ostatnie japońskie wydanie zawiera ponad 2000 przypisów. Nie spotkałem jeszcze osoby, która w pełni zrozumiałaby finałowe wyjaśnienia detektywa Norimizu.
3. Yumeno Kyūsaku Dogura magura (1935). Monumentalna powieść, która ponoć czyni szalonym i jednocześnie kryminał psychologiczny będący próbą odnalezienia klucza do japońskiej tożsamości. Czytałem ją chyba ze trzy miesiące, po pierwszych trzystu stronach jest już z górki.
Wywiad niezwykle ciekawy, więc bardzo dziękuję za jego przeprowadzenie. Co do Alaina Robbe-Grilleta to niezły z niego literacki psotnik - w moim przypadku "Żaluzja" była pierwszym dziełem z kręgu nouveau roman, po które sięgnąłem, ale czytałem także "Dom schadzek" oraz "Gumy". A jako, że Lem Stanisław jest na tej stronie bardzo mile widziany, to rzeknę tylko, że impulsem, by zmierzyć się z nową powieścią była lektura "Filozofii przypadku", gdzie autor wspomina o tym eksperymentalnym gatunku.
OdpowiedzUsuńWracając natomiast do japońszczyzny, to niedawno czytałem "Przeklęty bębenek" wspomnianego Yumeno Kyūsaku. Poznające sylwetkę artysty dowiedziałem się, że przytoczona przez pana dr książka "Dogura magura" uważana jest za opus magnum Yumeno, stąd niezwykle cieszy mnie wiadomość, że jest już chętny, by dzieło doczekało się polskiego przekładu. Trzymam gorąco kciuki, by znalazł się chętny wydawca.
Uważam, że pan Andrzej jest niezmiernie ciekawym rozmówcą i z radością czekam nie tylko na polski przekład Yumeno Kyūsaku, ale przede wszystkim na "Demona z samotej wyspy" Edogawy. Cieszę się, że wywiad przypadł do gustu.
OdpowiedzUsuńPo jego przeprowadzeniu, kilka powieści Robbe-Grilleta od razu trafiło na moja listę życzeń. Widzę, że zarówno Robbe-Grillet, jak i Yumeno Kyūsaku zostali przewałkowani w Waszych recenzjach, zatem wkrótce się w nie zagłębię :)
Dziękuję za wywiad i za słowa zachęty. "Dogura magura" to powieść niezwykle "gęsta" pod względem treści (choć nie należy tego mylić z bogactwem fabularnym), dlatego pracę nad przekładem poprzedzić muszą porządne studia nad tym utworem - część z nich już za mną, ale wiele pozostało do zrobienia. Na pewno nie jest to powieść, do tłumaczenia której można tak po prostu zasiąść :) Dlatego na pewno jeszcze sporo czasu upłynie zanim polskie tłumaczenie trafi do polskich księgarń, ale postaram się, żeby było to jeszcze w tej dekadzie:)
OdpowiedzUsuńTakich przygotowań ewidentnie zabrakło w przypadku "Przeklętego bębenka", który pełen jest usterek tłumaczeniowych, redakcyjnych i merytorycznych (dotyczy to zarówno opowiadania, jak i wstępu). Niestety w polskim wydaniu debiutancka nowela Kyūsaku jest cieniem samej siebie.
Nie miałem pojęcia, że Lem wspomina o nowej powieści francuskiej. Wydaje mi się, że o autorze "Żaluzji" po raz pierwszy usłyszałem poprzez jego działalność filmową, choć, wstyd przyznać, wciąż nie widziałem "Zeszłego roku w Marienbadzie". "Gumy" i "Dom schadzek" też uwielbiam i gorąco polecam. No i oczywiście każdy wielbiciel R-G, jak i utworów z kręgu OuLiPo, koniecznie musi sięgnąć po "Locus Solus" Roussela. Ten to dopiero był literackim psotnikiem.