ALICE LUGEN - Tragedia na Przełęczy Diatłowa. Historia bez końca [recenzja #50]
Biurokratyczny horror
***
OCENA:
12 lutego 1959 r., Wiżaj
Otorten zdobyty. Stop. Wyprawa
zakończona. Stop. Wracamy wkrótce. Stop. Diatłow
Telegram podobnej treści powinna
wysłać ekipa młodych, ale doświadczonych rosyjskich turystów po powrocie z
Uralu do cywilizacji. Ale tego nie zrobiła.
Nie dotarła do żadnej
cywilizacji, bo wszyscy uczestnicy wyprawy zginęli śmiercią tragiczną. Rozcięli
namiot od środka, wybiegli w popłochu na siarczysty mróz (niektórzy w samych
skarpetkach), z jakiegoś powodu nie wrócili do namiotu po resztę ekwipunku, po
czym rozpalili ognisko, przestali do niego dokładać (chociaż mieli przygotowany
zapas drewna). Wcześniej 4 osoby odłączają się od grupy i udają do lasy w
niewiadomym celu. Wszyscy, co do jednego, zmarli. Najpierw wykończył ich mróz.
A potem? Czy było w ogóle jakieś „potem”? Niektóre ofiary miały na ciele
dodatkowe obrażenia: pęknięta czaszka, przebita komora serca. Ich skóra
przybrała kolor brązowy.
Co tak naprawdę stało się na
przełęczy, nazwanej później od nazwiska kierownika wyprawy Przełęczą Diatłowa?
Jak to możliwe, że tajemnica śmierci rosyjskich studentów i absolwentów
Politechniki Uralskiej pozostaje niewyjaśniona po dziś dzień?
Autorka, Alice Lugen, nie odpowie
w swej książce na żadne z tych pytań.
Nie pochyli się nad teoriami
spiskowymi. Nie zbada tropu UFO ani Yeti. Nie przekształci swej książki w
powieść grozy. I nie nafaszeruje jej dwuznacznymi niedopowiedzeniami. Zmierzycie
się za to z armią rosyjskich nazwisk, biurokratycznym molochem, ludzkimi
zaniedbaniami. Nie poznacie jednak rozwiązania zagadki. Z bardzo prostej
przyczyny: na ten moment ono po prostu
nie istnieje.
Zastanawiające fakty. Stop
Kilka faktów zastanowiło mnie
jednak bardziej niż inne. Wierzchołki
drzew położonych przy obozie Diatłowa były osmalone. To były korony drzew – za
wysoko, by turyści sami to zrobili. Jakim cudem zresztą mieliby to zrobić? Inni
świadkowie potwierdzają, że widzieli na niebie ogniste kule. Właśnie w tamtym
czasie.
To wskazuje na eksperymenty
wojskowe.
Dwa. Wszystkie przedmioty
należące do ekipy Diatłowa znaleziono na miejscu. Wszystkie, za wyjątkiem
jednego: dziennika należącego do Aleksandra Kolewatowa. Zniknął. Ekipa
ratunkowa go przeoczyła? Ktoś go sobie przywłaszczył? A może dziennik został
zabrany wcześniej, jeszcze przed przybyciem ratowników?
Uczestnicy wyprawy i zarazem jej ofiary śmiertelne (źródło: domena publiczna) |
Trzy. W ostatniej chwili do
ekipy, znającej się jak łyse konie, dołącza tajemniczy „obcy element” – Siemion
Zołotariow. Nikt nie wie, kim on jest, ale udaje mu się przekonać do siebie
zarówno Diatłowa, jak i resztę ekipy. Nie wiadomo co się z nim stało: ciało
odnalezione później przez ratowników, nie należało do niego. Co ciekawe, nawet
dzisiaj nie udało się nikomu odtworzyć życiorysu Zołotariowa. Czy to przypadek,
że dołączył do wyprawy na Ural Północny?
Prokurator-kryminolog Lew Iwanow:
Kilkukrotnie obejrzał miejsce tragedii. Zauważył, że wierzchołki drzew rosnących na skraju lasu, w okolicy jaru i cedru, nosiły ślady ognia. Spalone gałęzie pojawiały się w przypadkowych lokalizacjach, bez wyraźnego epicentrum. Występowały jedynie w górnej części koron drzew. Iwanow założył, że źródło energii cieplnej musiało znajdować się ponad lasem, ale ani on, ani inni biegli prokuratury nie byli w stanie wyjaśnić przyczyn wspomnianego zjawiska.
28 maja 1959 roku, po
wielotygodniowym dochodzeniu, prokurator Iwanow zamyka w końcu śledztwo,
konkludując, że źródłem tragedii była bliżej nieokreślona „potężna siła”.
Igor Diatłow, kierownik ekspedycji (źródło: domena publiczna) |
Pytanie i odpowiedź. Stop
Mijają lata, a tajemnica przełęczy Diatłowa, niczym czarna dziura, wciąż pochłania zastępy śmiałków, którzy zbytnio się zbliżą. Owi badacze, uzbrojeni w swój entuzjazm, porywają się z motyką na słońce w płonnej nadziei na wyjaśnienie zagadki lub chociażby dotarcie do informacji, do których wcześniej nie dotarł nikt. Efekt jest zawsze ten sam: fiasko. Mijają lata, efektów wielkich nie ma, a macki tej mrocznej tragedii wciąż trzymają mocno. Mam nadzieję, że Alice Lugen zdoła się z nich wyrwać.
Chciałbym autorce zadać jedno
pytanie, którego w wywiadach z Alice Lugen albo nie padało, albo też wymigiwała
się sprytnie od odpowiedzi. Która z teorii jest wg Pani najbardziej
prawdopodobna?
Jedno z ostatnich zdjęć uczestników ekspedycji. Nic nie zwiastowało tragedii... (źródło: domena publiczna) |
Wiem, że jest ich wiele, wiem, że
każda ma swoje słabe punkty, ale nie wierzę – po prostu nie wierzę – że
pracując tyle lat nad tym tematem, nie ma Pani swojego „faworyta”. Chciałbym go
poznać.
W Internecie znaleźć można wiele
analiz, wiele z nich odstręcza bylejakością. Jedną z porządniejszych jest
analiza zamieszczona na portalu Planeta Gór (TUTAJ).
Ta bardzo starannie wykonana analiza skłania się ku teorii z poduszką śnieżną i
lawiną. Ma jednak i swoje słabe punkty, np. nie tłumaczy, w jaki sposób doszło
do zwęglenia koron drzew znajdujących się przy obozie.
Książka. Stop. Emocje. Stop. Wrażenia. Stop
Mnóstwo rosyjskich nazwisk
pojawia się od pierwszych do ostatnich kart książki. Warto na początku się
skupić, by później łatwiej odnaleźć się w tym gąszczu „-owiewów”, „-iczów” i
„-owów”. Im lepiej orientować się będziemy w tej lawinie nazwisk, tym większym
szokiem będzie dla nas skala zaniedbań i ilość błędów popełnionych na
szczeblach administracyjnych nie tylko podczas organizowania akcji ratunkowej,
ale nawet przy planowaniu samej wyprawy. To, co się działo wtedy w Rosji,
przechodzi ludzkie pojęcie.
Dlatego wystarczy sam realizm i
bezduszna niemal konsekwencja w opisywaniu kolejnych zdarzeń, by uczynić
powieść Alice Lugen przerażającą. Autorka pisze ze swadą, czyta się to bardzo
dobrze; od razu widać, że pisaniem zajmuje się od dawna (Tragedia… to jej samodzielny debiut, wcześniej pisała jako
ghostwriterka i autorka przemówień). Jak wspomniałem, Lugen wzbrania się od
sugerowania czytelnikowi prawdopodobnej hipotezy. Czytelnik zostaje z potężnym
poczuciem niedosytu, co dla niektórych może być wadą.
Miejsce tragedii po odnalezieniu przez ratowników (źródło: domena publiczna) |
Podsumowanie. Stop
To nie jest książka dla każdego. Miłośnicy
teorii spiskowych powinni ją omijać szerokim łukiem. Nie każdego też przypadnie
do gustu balans powieści, ustawiony przez Lugen nie po stronie tajemnicy, lecz
po stronie ludzi i biurokracji. Ocenę obniżają też nieliczne, choć niezrozumiałe wpadki: np.
mimo 7 lat śledztwa, Lugen nie zamieściła w książce zdjęć niektórych uczestników
wyprawy. Dlaczego nie ma „profilowego” zdjęcia Rustema Słobodina czy Nikołaja
Thibeaux-Brignolle? Ich zdjęcia bez problemu znaleźć możemy w Internecie. To aż
nie przystoi.
Mimo to, książka wbija w fotel.
Nieporadnością ludzką, nieprzewidywalnością ludzkiego życia i bezmiarem
tajemnicy, wobec której bezradne okazują się kolejne pokolenia badaczy. Świetna
i zaraźliwa rzecz, zostaje w głowie na długo.
Z tyłu okładki czytamy, że jest
to „biurokratyczny thriller”. Powiem więcej: to biurokratyczny horror.
Stop.
Komentarze
Prześlij komentarz
Jeśli recenzja lub książka wzbudziła w Tobie jakiekolwiek emocje - nie wahaj się, SKOMENTUJ :)