W. BERNARD CARLSON - Tesla. Geniusz na skraju szaleństwa [recenzja#20]
W
dzisiejszych czasach obserwujemy dewaluację pojęcia „geniusz”. Sprawdziłem w
Internecie i mianem tym ochrzczono między innymi: Freddy’ego Adu (miał być owym
bogiem futbolu, a zarabia na życie narzucając się ludziom w aplikacji Cameo),
czy niejakiego Mateusza Chmielarka (geniusz marketingu). Nawet jeśli nie
jesteśmy geniuszami, zawsze istnieje szansa, że wpadniemy na genialne
rozwiązanie. Potrafią to nawet przedmioty, na przykład rębak elektryczny do
gałęzi marki Faworyt, czy podręczna torba na nogę. (nie powinna się nazywać
podnożna?). Nawet jeśli w powyższych umysłach i przedmiotach dopatrzymy się
geniuszu, nie wiemy nic o ich szaleństwie. Dopiero szalony geniusz elektryzuje
nas na poważnie.
Co
ciekawe, nauka zdaje się częściowo potwierdzać, że kreatywność i objawy psychopatologiczne
są ze sobą silnie powiązane, choć nie należy utożsamiać geniuszu z szaleństwem.
Pisze o tym m.in. dr hab. Hanna Karakuła w swoim ciekawym artykule pt. „Czy
istnieje związek między geniuszem a szaleństwem?”. <LINK>
Książka Carlsona to podróż do czasów, kiedy istnieli prawdziwi romantyczni i szaleni geniusze. Na te miano bezdyskusyjnie zasłużył Nikola Tesla – urodzony na terenie dzisiejszej Chorwacji Serb z amerykańskim obywatelstwem. Wynalazca, naukowiec, inżynier, badacz, ekscentryk i wizjoner.
Młody Nikola Tesla (za: www.letheko.pl) |
Choć termin „biografia” sugeruje opis całego życia wynalazcy, autor skupia się na wybranych aspektach, głównie latach rozkwitu i upadku Tesli (1888 – 1905) – ich opis zajmuje prawie ¾ objętości książki. Nieco po macoszemu potraktowane zostało dzieciństwo „Czarodzieja” oraz schyłkowe lata jego życia. Co ważne: Carlson korzysta z całej masy źródeł (czasopisma, stare periodyki, inne biografie), które są świetnie udokumentowane. Każdy zainteresowany bez problemu znajdzie odniesienie do odpowiedniego źródła. Biografia wzbudza więc zaufanie i muszę oddać autorowi wyrazy szacunku, ponieważ wykonał olbrzymią robotę. Łyżka dziegciu to brak indeksu nazwisk, rzecz wręcz nie do pomyślenia w „profesjonalnej” biografii.
Książka
napisana jest wprawdzie przystępnym językiem, ale zawiera mnóstwo naukowych
opisów. Będziemy więc czytać dokładne relacje z budowy oscylatorów, badania
napięcia prądu, jego fazach itp. Dla znawców tematu i osób o naukowych umysłach
- niewątpliwa zaleta, dla „przeciętnego” czytelnika – będzie to momentami droga
przez mękę. Sposobem Tesli, proponuję przeprowadzenie eksperymentu. Otworzę
książkę na losowej stronie i przytoczę stricte techniczny fragment – jeśli
takowy się tam znajdzie.
Bum!
Padło na stronę 138:
Sięgając po swą wiedzę z optyki matematycznej, Ferraris założył, że powinna istnieć różnica fazy 90 stopni pomiędzy prądem wejścia i wyjścia w transformatorze. Następnie założył, że jeśli istnieje taka różnica fazy, te dwa prądy powinny wytworzyć ruch obrotowy, tak jak dwie fale świetlne różniące się fazą o 90 stopni tworzyły koliste interferencje.
To
nie wyjątek, a potwierdzenie pewnej reguły. Ostrzegałem.
Mimo
to, warto zachować skupienie podczas lektury, ponieważ na kilkuset stronach autor
poukrywał wiele ciekawych informacji. Dowiedziałem się na przykład, że Tesla
był o krok od wynalezienia promieniowania X (nazwanego później rentgenowskim) –
nie przypatrzył się jednak dokładnie zdjęciu i nie domyślił się, że płytka ze
zdjęcia została naświetlona promieniami rentgenowskimi. Gdyby to zrobił,
wyprzedziłby Wilhelma Röntgena o kilka miesięcy.
Co
jeszcze? Tesla wywołał sztuczne trzęsienie ziemi. Nawet dzisiaj wydaje się to
nieprawdopodobne, ale zdarzyło się naprawdę:
Eksperymentowałem z wibracjami (…). Uruchomiłem jedną z moich maszyn i chciałem zobaczyć, czy uda mi się ją zestroić z wibracjami budynku. Zwiększałem moc krok po kroku. Rozległ się szczególny, trzeszczący dźwięk.
Zapytałem jednego z mych asystentów, skąd dźwięk ten pochodził. Nie wiedzieli. Zwiększyłem moc maszyny jeszcze trochę. Rozległ się głośniejszy trzask. […]
Nagle
cała ciężka aparatura w pomieszczeniu zaczęła latać. Chwyciłem młot, i rozbiłem
maszynę. Jeszcze kilka chwil, a budynek runąłby nam na głowy. Na ulicy na
zewnątrz panowało pandemonium. Przyjechała policja i ambulanse. Powiedziałem
moim asystentom, by nic nikomu nie mówili. Policji powiedzieliśmy, że to
musiało być trzęsienie ziemi. Niczego więcej się nie dowiedzieli”.
Inna,
tym razem bardziej zabawna historia, związana jest z oscylatorem mechanicznym,
zbudowanym przez Teslę. Podczas eksperymentów z wibracjami:
Nagle jednak Tesla i jego asystenci poczuli konieczność udania się do ubikacji za potrzebą. „Ci z nas, którzy pozostali dłużej na platformie, poczuli niewysłowioną i pilną potrzebę, którą trzeba było natychmiast załatwić”. Zawsze wyczulony na okazję Tesla dostrzegł zastosowanie dla swego wynalazku, rozumiejąc, że szybkie wibracje pomagały przesunąć pokarm przez jelita i że wibrująca platforma mogła pomóc ofiarom niestrawności.
Zaskoczył
mnie też osobliwy sposób Tesli na walkę z depresją. Terapia polegała na stymulacji
elektrowstrząsami, co wg wynalazcy dawało olbrzymi zastrzyk energii i
entuzjazmu. Nota bene, trudno się dziwić depresji, gdy w Twoim laboratorium
wybucha pożar i w jednej chwili tracisz nie tylko pieczołowicie budowane
urządzenia, ale i wszystkie notatki: owoców 10 lat pracy. Tesla doświadczył
tego w 1895 roku.
Jego
prace przez wiele lat wzbudzały zainteresowanie prasy, społeczeństwa, wyższych
sfer oraz innych naukowców. Tesla znał się z wieloma wielkimi tamtych czasów, m.in.
z Markiem Twainem, czy „naszym” Ignacym Paderewskim.
Do
badania elektryczności zainspirował go… kot. Plotkowano o jego homoseksualiźmie,
w ostatnich latach życia bał się zarazków, dbał o zachowanie metrowej
odległości od innych ludzi. Brzmi znajomo? Carlson porusza wszystkie te wątki w
swej biografii.
Autor
unika powtarzania znanych mitów z życia Tesli, logicznie i bez sensacyjnego
tonu tłumaczy na przykład „konfiskatę” notatek Tesli przez FBI po jego śmierci.
Nie ulega wątpliwości, że Tesla geniuszem był, ale – pamiętajmy – miał też
swoje wady. Mógłby być uznany za człowieka zuchwałego. Lubił się przechwalać, miał duszę showmana. Uwielbiał urządzać pokazy
swych wynalazków, opowiadać o nich i snuć przyszłościowe wizje. W niektórych
momentach jego życia zabrakło jednak konkretów, skupienia i działania, stąd też
dał się np. wyprzedzić Marconiemu w drodze do odkrycia telegraficznego
przesyłania wiadomości. Potrafił być natrętny i buńczuczny, czym zniechęcał
potencjalnych sponsorów.
Prawdopodobnie ostatnie zdjęcie Tesli (źródło: domena publiczna) |
Między innymi dlatego, Tesla spadł ze szczytu na dno. Na przestrzeni lat, szacunek i respekt (a nawet podziw) którym się cieszył, przerodziły się w niechęć i pobłażliwe uśmieszki. Carlson dobrze i skrupulatnie opisuje ten proces.
Nie
ulega dla mnie wątpliwości, że „Tesla…” to świetnie udokumentowana biografia,
czerpiąca garściami z wielu źródeł. Mało tego, nie czyni ona z Tesli
superbohatera, który zamieniał w złoto wszystko, czego dotknął. Nie jest więc
ani nadmiernie hagiograficzna, ani krytyczna i jest to jej niewątpliwy atut.
Carlson
wpada jednak w sprzeczność: jako biograf, chciałby trafić ze swoja książką do
jak największej liczby czytelników, z drugiej strony sam ogranicza ich liczbę
poprzez nadmierne nasycenie swego dzieła technikaliami. We wstępie wprawdzie zaznacza (i ostrzega),
że chciałby znaleźć równowagę między osobą Tesli a jego dziełami, sztuka ta
jednak nie do końca mu się udaje, co czyni biografię Tesli złotem dla
zuchwałych.
Komentarze
Prześlij komentarz
Jeśli recenzja lub książka wzbudziła w Tobie jakiekolwiek emocje - nie wahaj się, SKOMENTUJ :)